Wydawnictwo DRZEWO BABEL

Książka

Aleksandra Kroh,

siostra Michała Batorego,

pisarka

Pierwsze kroki

 

Miałam dwadzieścia lat, kiedy urodził się mój brat Michał, czyli byłam w dosłownym i przenośnym sensie tego słowa świadkiem jego pierwszych kroków. Nie mieszkałam już wtedy w Łodzi, ale według raz na zawsze ustalonego rytuału przyjeżdżałam tam co miesiąc, najpierw sama, potem z mężem, trochę dla przyjemności spotkania się z rodziną, trochę żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Ponieważ nie wydaje mi się, żeby historyjki o małym Michałku mogły kogokolwiek poza jego bliskimi interesować, będę raczej mówić o tym, co na pewno trwale go naznaczyło i ukształtowało, także jako artystę, to znaczy o świecie i o domu, w jakim dorastał.

Był to świat trudny, nieprzyjazny, szary, świat zamkniętych granic, mizernych sklepów, braku perspektyw i lęku przed ciężką ręką władzy. Był to świat niepojęty. W kraju, który miał nowe granice, nowy reżym polityczny, nowe prawa, nowe definicje tego, co jest dobre, a co jest złe, prawie wszystkie dawne reguły gry stały się bezużyteczne lub wręcz szkodliwe. Rodzice byli kiepskimi doradcami, mogli tylko przyglądać się z mieszaniną podziwu i litości, jak ich dzieci nawigują bez map i bez kompasu po wzburzonym morzu. Był to świat, gdzie po rozwodzie ojcowie przepadali bez wieści, a jeśli nawet pojawiali się z prezentem w okolicach Bożego Narodzenia, szybko uciekali z powrotem w bezpieczne kryjówki, gdzie nie było ani dzieci, ani schorowanych byłych żon. Świat, gdzie szkoła była surowa i bezlitosna dla uczniów, którzy nie pasowali do ściśle ustalonych standardów. Oczywiście nie wszystko było wtedy złe. Nie było anoreksji ani depresji nerwowej, nie trzeba było liczyć protein ani kontrolować poziomu cholesterolu. I jeśli przez większą część roku jedynym źródłem witamin była kiszona kapusta, marchew i buraki, to w pełni sezonu truskawki miały smak i zapach, którego nie można dzisiaj ani odnaleźć, ani nawet sobie wyobrazić.

Na tym to dawno już nieistniejącym świecie Michał wypracowywał swój prywatny sposób na przeżycie, właściwie bez niczyjej pomocy. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, jak bardzo był samotny i zagubiony, podobnie jak nie wiedziałam, że coraz częściej i na coraz dłużej uciekał do wymyślonej przez siebie rzeczywistości, piękniejszej i przyjaźniejszej niż ta prawdziwa. Na pewno bym zauważyła, gdyby żył w świecie książek, bo sama to robiłam w swoim czasie i znałam wszystkie objawy, ale wymyślony świat Michała był niedostępnym dla mnie światem obrazów. Dopiero znacznie później dowiedziałam się o kompozycjach, jakie tworzył z łódzkich kominów i z chmur na szarym łódzkim niebie, o fantastycznych zwierzętach, których kontury dostrzegał wśród szpar w zniszczonych kafelkach naszej łazienki. To ostatnie mnie szczególnie zdziwiło, bo znałam te popękane kafelki równie dobrze jak on, ale nigdy nie zdarzyło mi się dostrzec tam kształtów rajskich ptaków, żyraf czy węży – a jednak Michał twierdzi, że w tej właśnie łazience zrodziła się pierwsza wersja bajkowej fauny z Mévoire, książki wydanej wiele lat później w Paryżu.

Ale odwracanie się plecami do rzeczywistości ma swoją cenę i Michał musiał ją zapłacić, kiedy miał nieszczęście wzbudzić trwałą wrogość nauczycieli. Prawdą jest, że nie starał się poprawić złej opinii, jaką o nim mieli, że był apatyczny i zamknięty w sobie, że na pewno nie przykładał się do nauki, ale prześladowania i upokorzenia, których doznawał, przekraczały granice przyzwoitości. Przyglądaliśmy się temu bezsilnie, wiedząc, że każda próba interwencji pogorszyłaby tylko sytuację. Do końca szkoły podstawowej był jednym z ostatnich, jeśli nie ostatnim, uczniem w klasie, po którym nikt niczego dobrego się nie spodziewał. Wiedzieliśmy, jak bardzo jest to niesprawiedliwe, ja w szczególności, i to nie tylko przez rodzinną solidarność: podczas studiów zarabiałam na życie korepetycjami i kontakt z dziesiątkami uczniów nauczył mnie oceniać możliwości intelektualne dziecka. Nie o zdolności mojego brata się niepokoiłam, ale o brak motywacji i zaufania do siebie. Tak czy inaczej, trzeba było za wszelką cenę znaleźć dla niego rozwiązanie inne niż liceum ogólne, do którego nie miał szans się dostać i na które nie miał zresztą najmniejszej ochoty.

Na szczęście Michał zaczął wtedy rzeźbić z drzewa dziwaczne figurynki, wystarczająco ciekawe, żebyśmy uwierzyli w jego talent artystyczny i uznali, że idealnym dla niego miejscem jest liceum plastyczne, mało wymagające co do poziomu ogólnego uczniów, jeśli tylko dobrze rysują. Michał potraktował na początku ten pomysł bez większego entuzjazmu, ale przynajmniej go nie odrzucił, jak odrzucał wszystkie nasze uprzednie propozycje. Co więcej, jego starszy o parę lat brat przygotowywał się w owym czasie do egzaminu wstępnego na WSSP w Łodzi, dzięki czemu w domu pojawiły się albumy i książki z historii sztuki, farby, pędzle i płótna. Co tydzień przychodziła korepetytorka na lekcje rysunku, na których Michał miał prawo być obecny pod warunkiem, że nie będzie przeszkadzał. W czasie moich kolejnych comiesięcznych wizyt zaczęłam dostrzegać zmiany, które przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Widziałam Michała wczytującego się w biografie Michała Anioła i Leonarda da Vinci, znajdowałam stosy jego szkiców i akwarelek, płaskorzeźby cierpliwie wykute w małych kawałkach marmuru. Wszystko wskazywało na to, że egzamin wstępny do liceum będzie czystą formalnością.

Kiedy tak zwany psycholog szkolny zapytał go, co ma zamiar robić w życiu, Michał odpowiedział odważnie, że chce być malarzem. Psycholog uznał pomysł za niezły, ale ryzykowny: „Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że to nie takie proste. Wystarczy chwila nieuwagi i spadniesz z drabiny”. Na wieść o tym, że mój brat nie ma zamiaru malować ścian, lecz obrazy, psycholog się zdenerwował i oznajmił mu, że nie ma żadnej szansy dostać się do liceum plastycznego, ani do żadnego innego, i że jedyne, co wchodzi dla niego w rachubę, to szkoła zawodowa z pracą fizyczną w perspektywie.

Ale to już był prawie koniec koszmaru, bo nawet bez poparcia szkoły Michał miał prawo stanąć do egzaminu wstępnego do liceum plastycznego. Już w parę miesięcy później okazało się, że zdecydowanie nie jest ani apatyczny, ani leniwy, ani niezdolny, że coraz bardziej mu się życie podoba i że coraz bardziej w siebie wierzy. Od tej pory ani ja, ani nikt inny w rodzinie nie miał najmniejszego powodu, żeby niepokoić się o jego przyszłość

zawodową i udzielać mu jakichkolwiek rad. W kilka lat potem wstąpił do łódzkiej WSSP, a o tym, co zdarzyło się później, wiele osób wie znacznie więcej niż ja, i lepiej potrafi o tym mówić.

 

Paryż, 7 lipca 2008