Książka
Daniel Jones, Drań na kanapie czyli co 27 mężczyzn myśli o miłości, rozstaniach, ojcostwie i wolności - fragmenty
Kłódka
Sean Elder
Pewnego ranka leżeliśmy z żoną w łóżku i właśnie skończyliśmy się kochać - okay, wiem, że to brzmi bardzo wyrafinowanie i może sugerować, że nie mamy dzieci, ale to był wyjątkowy poranek. Nasza córka nocowała akurat u koleżanki, a mój nastoletni syn jeszcze spał. Tak czy owak w takich właśnie okolicznościach, bliski stanu błogości, jakiego tylko mógłbym sobie życzyć na tej ziemi, popełniłem głupi błąd. Zapytałem ją, o czym myśli.
- O formacie pisma po obcięciu - odpowiedziała. - Bo chyba będziemy musieli zmniejszyć.
Winien jestem wyjaśnienie - od roku moja żona jest redaktorem naczelnym nowego magazynu dla kobiet i jak powie wam każdy, kto zajmował się czymś podobnym, taka praca nie ma końca. A w każdym razie człowiek nie przestaje o niej myśleć. Nawet w chwilach, kiedy dawniej rozmowa o pracy była po prostu niedopuszczalna.
Zignorowałem jej odpowiedź i zapaliłem dwa Gauloisy, choć ona nie pali, i o ile dobrze pamiętam, dałem się wciągnąć w dyskusję o losie wielkoformatowych pism w zmuszającym do ciągłej rywalizacji środowisku kiosków z prasą. Przyjemnie jest mieć wspólne zainteresowania - w tym przypadku ten sam zawód - ze swoją partnerką. Ale na wszystko jest odpowiedni czas i miejsce, prawda?
Przygnębia mnie to, że jak mi się wydaje, jeszcze nie tak dawno udawało mi się sypialnianymi sprawami zająć uwagę żony trochę dłużej. Na samym początku, jak wszystkie pary, tańczyliśmy tango do utraty tchu (parafrazując Toma Waitsa). Ostatnio jednak dochodzę do przekonania, że jak Billy Idol tańczę głównie sam ze sobą.
Nie żebym uważał, że seks w małżeństwie to sprawa dziecinnie prosta. Ale jak większość mężczyzn zawsze stawiałem i stawiam seks wysoko na liście wymogów związanych z domem, jako coś pośredniego między jedzeniem a kablem podstawowym. Nie przypuszczałem, że to coś trzeba będzie stale negocjować i oceniać, i muszę przyznać, że zostałem przyłapany, można powiedzieć, z opuszczonymi gatkami (czytaj: podciągniętymi do góry), kiedy trajektoria naszego życia seksualnego spadła z co noc do co tydzień, a potem do "co ci jest?". Czy tak jest w każdym małżeństwie? Zastanawiałem się. Skąd mam to wiedzieć? Większość moich przyjaciół to ludzie żonaci i zapewne mają podobne historie na podorędziu, ale wbrew temu, czego obawiają się niektóre kobiety, dorośli mężczyźni nie spędzają zbyt wiele czasu na rozmowach o seksie (zwłaszcza jeśli mają z nim niewiele do czynienia). Kiedy jest się młodym i nic się nie trafia, gada się o tym cały czas, ale u dorosłych to nie to samo. Prawdę mówiąc, wręcz odwrotnie.
No bo choć dr Phil twierdzi w telewizji, że "panuje niewątpliwa epidemia małżeństw bez seksu", nie o tym chcę mówić. Historia o małżeństwie bez seksu wkrótce rozwinęłaby się w opowieść o rozwodzie, a moja żona i ja zainwestowaliśmy zbyt wiele uczucia i energii w naszą małżeńską machinę, żeby teraz siedzieć z założonymi rękami i patrzeć jak odpadają tryby. Nie, moja żona lubi seks tak samo jak ja. Naprawdę lubi. Może nie tak często jak ja. Ani nie jest to u niej tak pilna potrzeba. Ani z tyloma wariacjami...
Jest jednak jedna rzecz. Przez wiele długich lat wydawało mi się, że nie ma powodu, by rozmawiać o seksie. Rozumiał się sam przez się. Ale pewnego dnia silnik wysiadł, zapłon zgasł. Pamiętam dokładnie ten pierwszy raz, kiedy wróciliśmy późno z imprezy i żona nie chciała ze mną spać. Byłem w szoku. Jak to? Czy ja coś zrobiłem? Zapewniła mnie, że nie. Nie tłumaczyła się zmęczeniem, upiciem, ani żadnymi fizycznymi dolegliwościami, zwykle przywoływanymi w takich okazjach.
- Po prostu nie jestem w nastroju - powiedziała. Czy jest jakieś inne zdanie, które wzbudza większy strach w sercach żonatych mężczyzn?
Ale tak bywa. U wielu par, zwłaszcza jeśli oboje pracują i mają dzieci, seks spada z listy przebojów niczym jakiś zapomniany taniec z czasów naszej młodości. A mężczyźni, którzy wybierają rozwód i zamieniają stare żony na młodsze, o bardziej jędrnych kształtach, kiedy pokazują się publicznie, mają tyle gracji, co stary dziadek w dzikim tańcu Funky Chicken. No i, tak czy owak, już wkrótce jadą na tym samym wózku, kiedy jędrniejsza wersja też zaczyna ziewać o ósmej wieczorem i ogłasza, że nie ma nastroju.
D
Nasza sytuacja jest może skomplikowana ze względu na zajęcia zawodowe nas obojga. Ja pracuję w domu i dom - jako taki - to połowa mojej pracy. Przez cały okres małżeństwa, czyli od jedenastu lat, jestem pisarzem i redaktorem, raz na wozie, raz pod wozem - jako wolny strzelec, a czasem na etacie w redakcji. Natomiast moja żona przechodziła z jednego magazynu do drugiego, wspinając się po szczeblach kariery, aż doszła do obecnej pozycji. Kiedy jej praca stawała się coraz bardziej absorbująca i coraz lepiej opłacana, zajęcia związane z gotowaniem, sprzątaniem i doglądaniem dzieci spadły na mnie. Nie ma w tym nic złego. Lubię gotować, a po rozwodzie moich rodziców przyzwyczaiłem się do zajęć domowych. Ale różnice w wypełnianych obowiązkach sprawiają, że czego innego oczekujemy od siebie pod koniec dnia. Kiedy ona wychodzi z pracy, umyka rzeszy pomagierów, tych wszystkich redaktorów, grafików, publicystów, ale oni za to domagają się jej uwagi, czegoś od niej chcą i to teraz, zaraz, w tej chwili. Więc ostatnią rzeczą, jaką chciałaby sobie zawracać głowę po powrocie do domu, są czyjeś potrzeby. I chociaż ja też mam swoje problemy (a to syn znowu zgubił klucze, a to naczelny chce, żebym napisał na nowo wstępniak, a to córka domaga się pomocy w odrabianiu lekcji), po jej powrocie do domu jestem, w przeciwieństwie do niej, spragniony rozmowy z kimś dorosłym.
Nic w feministycznym życiu mojej żony nie przygotowało jej do dziwacznego piątkowego uczucia, gdy nagle zostaje obsadzona w roli taty z lat pięćdziesiątych. Jak nagle oberwiesz batem, to ma prawo zaboleć - mówi. A ja nie mogę jej potępiać, że nie chce wracać do domu w niektóre wieczory, ale oczywiście ją potępiam i czasami daję temu wyraz.
Pewnego wieczoru mój syn wparowuje do kuchni z gitarą na szyi, żeby się dowiedzieć, kiedy może liczyć na kolację.
- Gdy tylko Peggy uzna za stosowne się pojawić - odpowiadam. Dzwoni telefon, a to moja żona we własnej osobie. Twierdzi, że naprawdę właśnie wychodzi - zatrzymali ją na zebraniu, a potem musiała odpisać na e-mail.
- Czy słyszałaś o takim wynalazku jak telefon? - odwarkuję i nie czekając na odpowiedź rozłączam się.
Tak, do tego dochodzi.
D
Helen Gurley Brown z "Cosmopolitan", bynajmniej nie nowicjuszka w dziedzinie sexy tytułów na okładkach, sugerowała kiedyś, by żona witała wracającego z pracy męża w drzwiach, ubrana w peniuar, z kieliszkiem martini w ręku. Moja żona lubi mocnego drinka od czasu do czasu, ale nie sądzę, żeby mój widok w przezroczystej piżamie miał znacząco podnieść jej libido. Nie po dziesięciu godzinach spędzonych na zebraniach i nad makietą numeru. Chce raczej czegoś w rodzaju fettuccine Alfredo, albo kurczaka pieczonego w oliwie z cytryną, i ja to, zgodnie z jej oczekiwaniami, serwuję. Młode kobiety ponuro żartują, że dla większości mężczyzn dziewczyna ideał to taka, która po seksie zamienia się w pizzę. Po dniu pracy moja żona daruje sobie seks i wybiera pizzę - pod warunkiem, że pizza jest upieczona w ceglanym piecu i ma na wierzchu kozi ser z pieczoną papryką.
Po kolacji następuje cowieczorny rytuał kładzenia córki spać (czasem robimy to razem, czasem na zmianę, tzn. ja czytam, a Mama występuje w roli zamykacza książki i gasi światło). Potem może trochę wiadomości wieczornych i obietnica snu, słodsza jak się wydaje - dla niej przynajmniej - niż jakieś fantazje seksualne. ("Sen jest nowym seksem" ogłosiła Margaret Carlson w ostatnio opublikowanym eseju w magazynie "Time". Rozważa w nim los pracującej żony, która po ciężkim znoju codziennej pracy zawodowej pragnie odpoczynku i wytchnienia od marudzących dzieci i tego koszmaru współczesnego małżeństwa - obłapiającego ją, obleśnego męża).
Ale nadzieja na seks powraca w czasie weekendów. Oczywiście nawet wtedy nie można uciec od całej masy codziennych obowiązków, które trzeba skoordynować: kto, u kogo, z kim i kiedy będzie się bawił, od której do której trwają lekcje muzyki, a do tego nigdy niekończący się sezon przyjęć urodzinowych dla dzieci, różne zadania dotyczące domu i zwierząt domowych, w sumie jeszcze więcej pracy (dla nas obojga), którą trzeba skończyć do poniedziałku. Dlatego właśnie podkradanie chwil przyjemności w te dni wydaje mi się tym bardziej konieczne. Któregoś popołudnia znaleźliśmy się niespodziewanie bez dzieci i zajęć domowych - zadzwoniła czyjaś matka, żeby zapytać, czy nasza córka może bawić się dłużej z jej córką u nich, a syn był na popołudniówce w kinie - skoro więc nadarzyła się okazja, nawiązałem do tematu, znacząco poruszając brwiami. Moja żona spojrzała na mnie, jakbym się odezwał w języku urdu.
- To ostatnia rzecz, o jakiej ty myślisz w takich chwilach - oskarżyłem ją później - a pierwsza rzecz, która przychodzi do głowy mnie.
Trudno jej było spierać się z taką oceną sytuacji. Nie utożsamiała wolnego czasu z grą wstępną od ostatniego razu, kiedy chcieliśmy, żeby zaszła w ciążę. Ale czy można sobie wyobrazić słodszą zemstę nad tym światem i ranami, jakie nam zadaje, niż leżeć w łóżku z osobą, którą się kocha? Wszystko w moim życiu wydaje się lepsze po seksie. Nowy Jork nie śmierdzi tak strasznie, a Partia Republikańska nie jest, mimo wszystko, partią nazistowską. Wydaje mi się, że większość mężczyzn myśli podobnie. Mając do wyboru, bzykać się czy robić cokolwiek innego, wybiorą to pierwsze.
Czy dlatego uważa się nas za głupszych od kobiet? Z pewnością jesteśmy mniej skomplikowani. Mój brat przysłał mi kiedyś e-mail zatytułowany "Różnica". Zawierał obrazek z dwoma identycznymi pudłami w kształcie tunera stereo. Na jednym, zaopatrzonym w różne guziki i skomplikowane pokrętła, było napisane "Kobiety". Pudełko oznaczone "Mężczyźni" miało jeden guzik z napisem "Włącz" i "Wyłącz".
(Moja żona wciąż próbuje znaleźć sposób, żeby mnie wyłączyć).
D
Nie uważacie, że weekendowe wieczory to coś w rodzaju kłódki zamykającej dostęp do niektórych małżeńskich rozrywek? Wyjąwszy chorobę, wyczerpanie lub gości, którzy się zasiedzieli, niewiele może nas rozdzielić - może tylko jakaś powieść. Narratorka Baśni z tysiąca i jednej nocy, jak pewnie pamiętacie, opowiadała co noc bajki mężowi, by w ten sposób uratować życie. W naszej wersji baśni o Szeherezadzie, moja żona wydaje się wierzyć, że musi czytać sobie samej baśnie, bo w przeciwnym razie ją zniewolę.
Kilka sobót temu mieliśmy prawdziwą randkę: kino, baby-sitter (no dobrze, mój syn, ale nie dopuścił, żeby coś się stało siostrze podczas naszej nieobecności), perspektywa wczesnego znalezienia się w łóżku. Ogoliłem się, umyłem zęby, i kiedy wyłoniłem się z łazienki, już prawie nuciłem "I'm in the Mood for Love". Moja żona była mniej więcej w połowie jednej z wciągających powieści szpiegowskich Alana Fursta, które są inną naszą wspólną pasją - i błagała o jeszcze chwilę:
- Pozwól mi dojść do końca rozdziału.
Co mogłem na to powiedzieć? Trudno rozpocząć romantyczne spotkanie z kimś od zakazania mu czegoś, na co ma ochotę.
Jednak kiedy wstała, żeby pójść do łazienki, rzuciłem okiem na książkę i ze zgrozą odkryłem, że rzeczony rozdział ma jeszcze siedemdziesiąt pięć stron.
Uświadomiłem jej to, kiedy wróciła. Zapewniła mnie, że nie miała na myśli końca całego rozdziału - z całą pewnością - obiecała - będzie naturalny zwrot akcji... niebawem. Tu wzięła książkę i wróciła do lektury.
Żeby nie siedzieć tak i wzdychać, wziąłem psa na spacer, trochę posprzątałem w kuchni, poczytałem gazetę, w końcu wróciłem do sypialni po papierosy. Moja żona nadal była pogrążona w intrygach francuskiego Ruchu Oporu i wydawała się zdziwiona moim widokiem.
- Nie wiem, dlaczego unikasz mnie, chowając się za tą książką - powiedziałem jej. - Nie jestem nawet pewien, czy ty wiesz. Ale kiedy postanowisz, że jestem ci potrzebny, ufam, że nie zapomnisz mnie o tym zawiadomić.
Odłożyła książkę i spojrzała na mnie niewidzącym wzrokiem.
- Nie mów tak.
Ale gra się skończyła. Jedną z pierwszych zasad tego seksualnego tanga jest nie nazywać go po imieniu. Druga - żadnych skarg. Dozwolone są logiczne, niepodważalne spostrzeżenia, staraj się być i bądź pogodny i uprzejmy, ale jeśli choćby w najmniejszym stopniu dasz wyraz rozczarowaniu czy frustracji, koniec z tobą. Nie licz na nic, chłopie.
Nazajutrz był Dzień Matki. Kiedy przyniosłem żonie do łóżka kawę (robię to dzień w dzień, jeśli chodzi o ścisłość), zaczęła się tłumaczyć:
- Ten tydzień zupełnie mnie wypalił - powiedziała. - Chwilami najchętniej schowałabym się jak ślimak w skorupie.
To prawda, ona jest o wiele bardziej niezależna ode mnie i ta różnica to jedna z rzeczy, na których nasze małżeństwo się trzyma. Kiedyś, na długo przed naszym ślubem, rozstaliśmy się, i to z mojej inicjatywy.
- Ja jestem jak pies, a ty jak kot - powiedziałem jej wtedy, wyjaśniając różnicę między naszymi (niedobranymi moim zdaniem) osobowościami.
- Ale psy z kotami bywają w dobrych stosunkach! - odpowiedziała mi wtedy i z biegiem lat okazało się, że ma rację. Kiedy wreszcie w zeszłym roku wskutek nalegań córki, a wbrew mojej woli, wzięliśmy kota, szybko przystosowałem się do temperamentu tego stworzenia, traktując je tak, jak traktuję własną żonę: pozwalając kotce chodzić własnymi drogami, nie narzucając jej się ze swoją atencją, czekając, aż sama przyjdzie do mnie. Jest to kocia i kobieca strategia, tyle że jeśli chodzi o żonę, czuję się czasem trochę samotny czekając.
No więc po długim i, powiedziałbym, nieco wyboistym Dniu Matki - trochę małostkowych sprzeczek, a ja nieogolony - kochaliśmy się i jest to rzecz rozkoszna i słodka, i słona jak ślimaki podane w maśle czosnkowym. Byle dać sobie radę ze skorupą.
D
Istnieje mnóstwo wyjaśnień takich damsko-męskich spięć w tej materii. Winą obarcza się przede wszystkim biologię, lansując pogląd, że kobiety mają mniejsze potrzeby seksualne od chwili, kiedy sprawa mąż-dzieci jest już zamknięta, natomiast mężczyźni siedzą na bombie jak Slim Pickens w "Dr Strangelove" (nie ma wyłącznika). Społeczeństwo zbiera cięgi od feministek, które widzą, że oczekiwania mężczyzn co do seksu i małżeństwa opierają się na patriarchacie i przeświadczeniu, że to im się należy. Uważają, że żony dawały dupy mężom, bo musiały. Była to częściowo opłata za czynsz, za wikt i dach nad głową, nie mówiąc o czesnym za naukę dzieci.
Ale tego rodzaju tradycyjne małżeństwo staje się rzadkością, przynajmniej w większości zachodnich krajów, i dawne odpowiedzi nie mają już zastosowania.
Dla mężczyzn takich jak ja, zarabiających mniej od żony i mających niezbyt prestiżową pracę, rola żywiciela rodziny i związane z nią przewagi są już po prostu niedostępne.
Współczesne małżeństwo trzyma się oczywiście na tysiącach cienkich niteczek i nie ma w nim miejsca na prymitywny targ w rodzaju mięso-za-seks, jak to bywało w dawnych społeczeństwach. Ale jeśli moja żona jest ode mnie niezależna finansowo (i bardzo dobrze!), to jest przecież uzależniona ode mnie w tysiącach innych rzeczy - w kwestii gotowania, opieki nad dziećmi, poczucia humoru i towarzystwa, wsparcia moralnego i krytycznej (ale konstruktywnej) oceny, w borykaniu się z rzeczywistością i wymianie błahych informacji. Dalej na liście, praktycznie na szarym jej końcu, jest zaspokojenie seksualne. Myślę, że kobiety wiedzą, że jest to coś, na czym nam zależy dużo bardziej niż im, i od czasu do czasu ulegają, starając się, żeby nie wypadło to zbyt protekcjonalnie.
- Bardzo romantyczna skarga - mówi moja żona, czytając wstępną wersję niniejszego szkicu (tylko spróbujcie pisać o swoim życiu seksualnym i nie pozwolić żonie na cenzurę!). I ma rację. Marzę o czymś, co, jak się wydaje, dawno minęło, ale jest nadal w zasięgu. Mam tu na myśli nie tylko seks, ale także miłość z jej utraconą intensywnością, natychmiastowością i impulsywnością. Kobiety wywracają oczami, kiedy mężczyźni kurczowo trzymają się pamiątek dawnej chwały: może to być kostka do gitary, którą Joe Strummer rzucił w tłum, albo stare bilety na decydujący mecz sprzed dwudziestu lat. I jak wszyscy romantycy wierzymy, że hołubiąc ślady zaspokojonych pragnień z przeszłości możemy tę przeszłość wskrzesić. Jeśli się z tego rezygnuje, to tak jakby się umarło.
D
Jeśli przyjrzymy się całej, na ogół niewiele wartej literaturze na temat "mężczyźni i kobiety a seks", przekonamy się prawdopodobnie, że sprowadza się ona do jednej wielkiej skargi: "Nie wiem, po co robić z tego taki wielki problem!" - wydzieramy się jedno na drugie, stojąc po przeciwnych stronach dzielącej nas przepaści. Mężczyźni chcą przez to powiedzieć: "Co za problem, chodźmy do łóżka", a kobiety: "Co za problem, o co ci chodzi? Nie możesz mnie zostawić w spokoju?". Dobre pytanie, ale wydaje się, że odpowiedź brzmi "nie". Bo spójrzmy prawdzie w oczy - gdyby mężczyźni nie byli zawsze tacy napaleni, nigdy nic by się nie zdarzało. Nie byłoby seksu, a w efekcie wyginąłby gatunek ludzki.
Okay, może przedstawiłem to trochę zbyt melodramatycznie. Ale w małżeństwie seks po fazie prokreacji mógłby przejść do historii. Jeśli kobiety kojarzą seks z nowym życiem i nowymi znajomościami, to mężczyźni kojarzą go z życiem samym w sobie. Pamiętam, jak kochaliśmy się z żoną parę dni po wiadomości o śmierci mojej matki. Jechaliśmy na pogrzeb i zatrzymaliśmy się w chacie przyjaciół w Górach Skalistych. Miało to w sobie coś tak intensywnego i naglącego jak płacz niemowlęcia. Każdy namiętny pocałunek zaprzeczał śmierci, każda pieszczota zdawała się mówić ziemi: "Jeszcze mnie nie dostaniesz". Wiem, że moja żona mnie kocha, okazuje mi to na wiele sposobów. Ale często zastanawiam się, czym byłoby nasze małżeństwo bez mojego niezmordowanie okazywanego pożądania. Klubem Książki?
D
Kolejny wieczór w domu. Moja żona szykuje się do imprezy, którą nazajutrz organizuje jej pismo. Drukuje sobie przemówienie, które ma wygłosić, martwi się pralnią chemiczną, która nie odesłała upranych rzeczy. Ma mnóstwo spraw na głowie, ale ja nie jestem jedną z nich. Przystaje w locie, żeby mnie pocałować.
- Pomyśl tylko, o ile bardziej byłabyś zrelaksowana, gdybym cię teraz, w holu, przycisnął do ściany i przeleciał - łapię ją i nie wypuszczam z objęć.
Instynktownie próbuje się wyrwać, odrywając moje palce jeden po drugim ze swojego ramienia - nie ma czasu. Ale po chwili wraca i ma dla mnie niespodziankę. Znowu mnie całuje, tym razem bardziej zmysłowo.
- Przyjemne wspomnienie - mówi z uśmiechem.
I tak to jest. Na minutę sprawiłem, że sobie przypomniała - przez sekundę mnie pragnęła. I to wystarczyło - przynajmniej na tyle, żebym przetrwał do następnego razu, kiedy podejmę kolejną próbę.
..............................................................................................................................................................
SEAN ELDER pisuje o mężczyznach, małżeństwie, rozwodzie i wychowywaniu dzieci dla licznych magazynów, m.in. "California", "Parenting" (jest tu także redaktorem), "Men's Health, "Men's Journal" oraz "The New York Times Magazine". Na początku lat 90. był redaktorem działu muzycznego i filmowego w "Elle" i nadal pisuje o show biznesie dla pism takich jak "Entertainment Weekly", "Harper's Bazaar", "Premiere" i "Vogue". Zajmował się wydaniem internetowym tygodnika "The New Yorker", do którego przez wiele lat pisał stały felieton "Only Connect". Mieszka w Brooklynie z żoną i dwojgiem dzieci.
..............................................................................................................................................................