Wydawnictwo DRZEWO BABEL

Książka

Polly Williams, Wzloty i upadki Super Mamy - fragmenty

 

 

Wstęp

 

Jak na katastrofę, przeszła niezauważalnie. Nikt nie zwrócił uwagi, że mój świat właśnie się zawalił. Z nikim o tym nie rozmawiałam, dusiłam wszystko w sobie. Każda inna pochlipałaby nad kilkoma drinkami, w geście protestu przeszła na dietę i oświadczyła wszem i wobec: „Następny, proszę!”. Mój przypadek należał do bardziej skomplikowanych. Byłam w ósmym miesiącu ciąży. A Joe był przyszłym dumnym tatą. Wciąż zauroczony, dotykał mojego twardego brzucha i scałowywał pot z moich nabrzmiałych piersi. Byłam jego, zapłodniona, gruba i rozpieszczana. Ale mu nie wystarczałam.

Jesień była wyjątkowo ciepła. „Babie lato”, piał z zachwytu facet od pogody w telewizji śniadaniowej, jakby to on sam je wyczarował. W ten wrześniowy poranek obudziłam się wcześnie, czując jak dziecko rozpycha się rączkami od wewnątrz. Zbyt zmęczona, żeby wpadać w zachwyt, zwlokłam się z olbrzymiego łoża (kiedy jeszcze byłam sama, kupiłam je z myślą o seksie i proszę, dokąd mnie to zaprowadziło). Podciągnęłam żaluzje i zobaczyłam Kilburn. Przez szparę w ramie okna doleciał zapach smażonego bekonu z mieszkania obok.

Kolejny dzień nieustającego głodu i szalejących hormonów. Kolejny dzień zgrywania się na Amy Crane, słynną Osobę w Ciąży. Wtedy przechodnie jeszcze uśmiechali się do mnie. Nie muszę dodawać, że już tego nie robią. Moja matka mówi, że to przez moją nabzdyczoną minę. A ja po prostu mrużę oczy, bo niedowidzę, a nie cierpię nosić okularów. W każdym razie matka jak nikt inny potrafi wprawić mnie w ponury nastrój.

– No to lecę – mówi Joe i cmoka mnie w brzuch. – Spotkanie. Poza biurem. Miłego dnia, kochanie.

Ma na sobie beżowy, stylowo wymięty garnitur z lnu. Sandały Birkenstock. Na oko, facet z agencji reklamowej z Soho. Taki trochę homo niewiadomo. W sumie prezentuje się nienajgorzej. Ratuje go słuszna postura i szczególny sposób poruszania się – z głową zawsze wysuniętą o parę centymetrów do przodu. Nie to, żeby się garbił, po prostu nie może się doczekać, kiedy zasiądzie przy swym służbowym kompie. Z tupotem schodzi schodami w dół. Kiedyś zbiegając, przeskakiwał po dwa stopnie, teraz sunie statecznym krokiem. Słyszę suchy odgłos jego sandałów na chodniku. Dlaczego w pełnym słońcu wszystko brzmi inaczej? Nawet pogodę da się słyszeć.

Wracam do łóżka, ale czuję, jak mój kręgosłup przygniata stos kamieni. Poza tym nabrałam ochoty na rogalika – na pięć rogalików, no, może sześć. Nawet pierwszego głodu nie zaspokoiłam. Ciąża ma tę zaletę, że można się bezkarnie objadać, jakby się było z natury szczupłą osobą. Po porodzie okazało się, że dziecko stanowiło tylko ułamek mojej ciążowej wagi. Tylko Joe uznał to za zabawne.

Bip. Esemes. Od Joe.

RGNTS PK KAFE 12

Jaki słodki! Nie umawialiśmy się. Ale to mój pierwszy tydzień na urlopie macierzyńskim, pewnie się domyślił, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Po latach narzekania na pracę od dziewiątej do piątej czułam się lekko zagubiona. Mój plan produktywnego wykorzystania reszty „wolnego” czasu, jaka mi pozostała, na galerie sztuki, poranki filmowe, lunche z koleżankami wciąż czekał na realizację. Zdecydowanie wolałam chłodne kąpiele w samotności. Tego lata prawie nie wychodziłam z wanny. Wydzielałam ostre lepkie coś, niczym podczas seksu. Tylko że seks był ostatnią rzeczą, jaka -chodziła mi po głowie.

Z trudem wlazłam do wanny, wylewając połowę wody. Z gładkiej toni wynurzył się archipelag moich wypukłości w niczym nieprzypominający zadbanych, wychudzonych ciał sław, o których rozpisują się kolorowe czasopisma. Wytarłam się do sucha, a każde dotknięcie ręcznika pozostawiało na mojej skórze wgniecenie niczym odcisk stopy. Z wysiłkiem wcisnęłam się w ciążową lycrę, przebarwienia na czole zamaskowałam grubą warstwą podkładu. Jeszcze tylko kilka bezu-żytecznych kropel dezodorantu i byłam w drodze, ciężko stąpając na wykoślawionych obcasach.

Metro wzbudziło we mnie niepokój. Wiedziałam, że w razie wypadku byłabym ostatnią osobą, której udałoby się wydostać przez zatłoczone wyjścia awaryjne. Nigdy wcześniej nie czułam się tak bezbronna. Protestując przeciwko zalewowi adrenaliny, dziecko obróciło się w brzuchu niczym korkociąg. W wagonie roznosiła się nieprzyjemna woń. Mężczyzna siedzący obok mnie głośno drapał się w głowę, po czym wąchał swój palec, a mnie robiło się słabo z obrzydzenia. Wyszłam na powierzchnię przy Baker Street. Oddychałam pomiędzy przejeżdżającymi samochodami, żeby nie otruć dziecka spalinami. Okrążyłam jeziorko w Regent’s Park wolnym krokiem z gracją Kaczora Donalda.

Chińskie kaczki z dziobami niczym spod ręki kaligrafa, kurki wodne, buro--brązowe samice i czapla z jedną podkuloną nogą, jakby w szczególnie trudnej pozycji jogi. Bukoliczny widok jak na miasto. Sapiąc, wgramoliłam się na mały wygięty mostek, skąd rozciera się piękny widok. Po prawej stronie, zza kasztanowców, wyłaniała się brązowa kopuła Meczetu Regent’s Park. Za wierzbą po lewej rozciągało się jezioro, po którym kołysząc się pływały błękitne łodzie wiosłowe. Po drugiej stronie mostu – kawiarnia. Zabrzęczała komórka.

POMYLKA. SORKI. SPRAWA ZAWODOWA.

SPTK ODWOLANE. POGADAMY POZNIEJ.

Wysłany, kiedy byłam w metrze. Super! Oparłam swój ciężar o drewnianą balustradę, rozważając nagrodę pocieszenia w kawiarni. Ciastko? Lody Magnum? Naleśniki też mogłyby być. Nagle usłyszałam śmiech – nosowy, skrzeczący głos papugi. Spojrzałam w lewo. I wtedy go zobaczyłam – od tyłu, ukrytego w cieniu wierzby. Gdybym spojrzała dwie sekundy później, albo gdybym myśląc o naleśniku przymknęła w rozmarzeniu oczy, nie zauważyłabym go. Żałuję, że tak się nie stało. Ale nawet od tyłu, nawet z daleka, nie można go z nikim innym pomylić. Z kim był? Przeklinając swoją krótkowzroczność, ze ściśniętym żołądkiem, zacisnęłam mocniej ręce na balustradzie mostu. Cholera niech weźmie impresjonistyczne widoczki! Po chwili odeszli w stronę światła, a mój świat legł w gruzach. Zaczęłam biec. Oczywiście niezbyt szybko.

 

1

 

Nawet dobrze, że kiedy zaszłam w ciążę, przestałam dbać o to, czy mężczyźni się za mną oglądają. Bo teraz tego nie robią, nawet nie zaszczycają mnie przelotnym spojrzeniem. Przeciskam się przez tłum nie wywołując nawet najsłabszej reakcji. Jakbym była po sześćdziesiątce, albo jakby od stóp do głów spowijała mnie jakaś zasłona. Oczywiście nie ma powodu, żeby ktokolwiek się za mną oglądał. Nie jestem już w ciąży i nie wyglądam kwitnąco. Nie jestem ani maszkarą, ani grubaską, ani pięknością. Ot, 164 cm wzrostu, 31 lat, 66 kilogramów wagi, zrobione na blond włosy (z pięciocentymetrowymi mysimi odrostami) i bladoniebieskie oczy. Rzęsy, które kiedyś malowałam, są teraz koloru świński blond. Minęły czasy wyrzucania pieniędzy na fryzjera i kosmetyczkę. Teraz mój miesięczny budżet na środki pielęgnacyjne – głównie produkty przeciw wypadaniu włosów i wkładki do biustonosza – wynosi nieco więcej niż cena lakieru do paznokci marki Chanel. Nie, nie należę do tych kobiet, które za wszelką cenę starają się odzyskać swoje przedciążowe ja. Zmieniłam się w sposób nieodwracalny. I dotyczy to też stroju. A dzisiaj są to: trzyletnie Nike Airs, zawiązywane w pasie na troczki spodnie koloru khaki i niebieski T--shirt, który ześlizguje mi się z ramion, odsłaniając elastyczny stanik dla matek karmiących. Moje ubrania z epoki sprzed dziecka już na mnie nie pasują.

Żadnych więc zaczepnych gwizdów ani, co gorsza, żadnych zawistnych spojrzeń moich rywalek. Zabawne, za czym człowiek tęskni. Zauważają mnie tylko zbzikowane panie ze stowarzyszenia „Bezpieczna Okolica” i kwestujący na cele charytatywne. W takich okolicznościach tym bardziej niezwykłe było to, co wydarzyło się tydzień temu.

Środa, Salusbury Road, Queen’s Park, 15:15. Przystojny, opalony blondyn prowadził po chodniku rower górski pomalowany w kolory tęczy. Umięśniony, niski, o krępej budowie, pruł powietrze opalonymi nogami w neonowo--żółtych spodenkach. Przed chwilą weszłam do pubu udając, że kogoś szukam, a faktycznie, żeby przemknąć do toa-lety, zanim właściciel zorientuje się, że nie jestem jednym z klientów. Mój pęcherz nie jest już tak wytrzymały jak dawniej. Wychodząc, wpadłam wprost na niego i otarłam kolano o pedał. Przeprosiłam. On też przeprosił. Spojrzał na mnie uwodzicielsko, po czym opuścił wzrok i uśmiechnął się nieśmiało. Drżąc z zakłopotania, odeszłam szybkim krokiem. Mijałam młodych tatusiów wyposażonych w nosidełka i drogie adidasy, przyglądałam się wystawom agencji nieruchomości, ludziom pijącym cappuccino w kawiarnianych ogródkach i tłumowi rozbrykanych dzieci w wieku szkolnym. Byłam świadoma, że pod wpływem tego przelotnego zainteresowania moją osobą zmienił się sposób, w jaki się poruszam. Teraz wyprostowana niczym supermodelka, z głową uniesioną w górę, zamiast wbijać wzrok w szary pejzaż chodnika, patrzyłam prosto przed siebie, tak jak inni. Oczywiście, jak się okazało, nie wyszło mi to na dobre. Dopiero minąwszy trzecią przecznicę, co zabrało mi jakieś sześć minut, zorientowałam się, że do podeszwy lewego adidasa przylepiły się cztery kawałki białego papieru toa-letowego.

Dziś nie mam już takich złudzeń. Spaceruję po Brondesbury Road i nawet nie zauważam, że w tylne koło wózka wkręciła się gałązka i odmierza czas wraz z każdym obrotem. Wieje lekki, wyjątkowo ciepły wiatr, niczym delikatny strumień gorącego powietrza z suszarki, której nie używałam od miesięcy. Drzewa są obsypane kwiatami. Cholera, dopiero szósta, a ja znowu zaczynam myśleć o jedzeniu. Słychać gwar ludzi wychodzących z pracy, śpieszących do domu, zanim ostatnie promienie majowego słońca ustąpią miejsca chłodnemu wieczorowi. Uwielbiam taki Londyn. Przypomina mi o czasach, kiedy jeszcze byłam sama. Podniecający zapach wiosny, papierosów, piwa, kwiatów kamelii, mgiełki spalin. To zapach budzącego się libido, obietnica kusych sukienek, wilgotnych majtek i opalonych nóg. Kiedy jesteś sama, to jest twój cały świat. Ale jakie to ma teraz znaczenie? Teraz liczą się tylko: parasolka nad wózkiem Evie, pierwszy ząbek, konsystencja kupki.

 

 

– Kochanie, jesteś już! – Joe ćwiczy swój amerykański akcent.

Otwiera, gdy szamoczę się z kluczami, tak że wpadam do środka. Łapie mnie. Oj! Spoglądam z niedowierzaniem – wciąż jestem zaskoczona tym, że to życie jest moje i nagle widzę Joe’go tak jak wtedy, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Całkiem przystojny, dobrze zbudowany. Ponad 180 centymetrów wzrostu, barczyste ramiona, uśmiech tak szeroki, że widać srebrne plomby w trzonowcach. Ciemno niebieskie oczy, okolone czarnymi rzęsami. W tym związku to on jest teraz zdecydowanie tą bardziej atrakcyjną połówką. Układ sił się zmienił.

Joe potyka się na plastikowym klocku. Ja bym zaklęła, ale on cmoka z czułością. Kocha wszechobecność naszego dziecka, każdą oznakę jej sześciomiesięcznego życia. Zadowolony ojciec. Wymarzony facet. Wiem, że większość kobiet odbyłaby z nim poważną rozmowę. Ale jeśli boisz się porażki, nie podejmujesz gry, prawda?

– Skończyłem dziś wcześniej – mówi.

To coś nowego – zazwyczaj Joe wraca późno. Ma irytująco zmienne godziny pracy. Nigdy nie wiem, gdzie będzie następnego dnia, co mi czasem daje do myślenia. Podciąga rękawy, odkrywając piegowate przedramiona.

– Pomyślałem, że wrócę wcześniej i zobaczę, co wyprawiacie pod moją nieobecność.

– Teraz już wiesz. Dzikie orgie, góry kokainy...

Joe uśmiecha się nieśmiało.

– Mam coś dla ciebie. Prezent.

– Fantastycznie. Tak bez okazji?

Ostatni prezent od niego to podróżny sterylizator do butelek i zrobione wcześniej zdjęcie, które Joe „podretuszował” w photoshopie usuwając mi worki pod oczami i poporodowy drugi podbródek. Nie pojmował, czemu się obraziłam.

– Śpi, to dobrze – Joe zagląda do wózka. Po czym przestawia go w róg korytarza i obraca przodem do ściany. – Amy...

Chwyta mnie za rękę i ściska ją mocno. Kiedy się poznaliśmy, uwielbiałam jego wielkie dłonie Shreka, przy których moje wydawały się ładne i drobne jak u lalki. Już dawno nie trzymaliśmy się za ręce.

– Musisz wiedzieć, że...

Przygotowuję się na najgorsze. Co tym razem zrobiłam nie tak?

– ...jesteś wspaniałą matką. Może nie mówię ci tego dość często.

Wpatrujemy się w siebie, lekko zakłopotani. Zazwyczaj nie rozmawiamy ze sobą w ten sposób. Nie roztkliwiamy się. Życie z małym dzieckiem wymaga prakty-- cznego podejścia, organizacji, umiejętności delegowania zadań. Romantyczność zabiera za dużo czasu i prowadzi do nieporozumień.

– Ale nasz związek to coś więcej niż opieka nad dzieckiem – spuszcza wzrok, lekko zażenowany własną szczerością. – Nie wolno nam zapomnieć o nas samych, o Joe i Amy jako parze. Bywało ostatnio ciężko. Ale tylko szczęśliwe pary są dobrymi rodzicami.

Brzmi znajomo. To fragment rozdziału „Szok zmian” z mocno sfatygowanego poradnika dla świeżo upieczonych rodziców.

Joe wyciąga błyskawicznie zza swoich pleców torbę.

– Kupiłem ci to.

W środku pudełko różowe niczym sutek, długie i płaskie, z wijącym się napisem „Agent Provocateur” przez całą długość.

– Dzięki! – uwalniam rękę z jego uścisku, otwieram pudełko i wyjmuję warstwy bibułki. Och! Zwiewne cudo z bladoróżowej i czarnej koronki. Stanik! Po grubych niczym pancerz biustonoszach dla karmiących matek wprawia mnie w osłupienie pajęczynowa zwiewność, zaprzeczenie funkcji, jaką ma pełnić. – Joe! Jest piękny!

– Oczywiście nie możesz go jeszcze nosić, ma fiszbiny – oświadcza. – Dopiero jak przestaniesz karmić. Chciałem kupić tylko majtki, ale pasował do nich, a sprzedawczyni powiedziała, że...

– Cii. Jest piękny – Joe nigdy wcześniej nie kupował mi bielizny. Tyle że dotąd nie miało to znaczenia. Niezależnie od tego, jakie majtki miałam na sobie, i tak kończyłam bez nich. Ale to było dawno, zanim zaczęłam odmierzać życie centylitrami.

– Odrobiłem pracę domową – mówi cicho, a oczy mu błyszczą.

Staram się nie zastanawiać, o jakiej pracy domowej mowa. Ale jest coś jeszcze! Grzebię w bibułkach i wyciągam koronkowe majtki!

– Jakie śliczne! – Ale jakie obce – wciąż noszę majtasy dla młodych matek, są bardzo wygodne. Podnoszę majtki w górę. O Chryste! Klin pęknięty przez środek, a tam, gdzie powinna być ukryta moja pupa, obszyta koronką dziura. – To raczej nie na mój tyłek.

– Nie bądź niemądra, masz wspaniały tyłek. Załóż je. No, dalej. Evie śpi – Potężna postać Joe rysuje się na tle lampy. Ma sylwetkę mięśniaka z graffiti w męskich ubikacjach.

– Później. Po kolacji.

– Zawsze tak mówisz. Wykorzystajmy okazję…

Przebiegam myślą wszystkie możliwe wymówki. Zmęczona? Dopiero 18:30. Okres? Przecież karmię piersią, nie nabierze się. Pozostaje jedyna oczywista, ale akurat tej nie mogę użyć. Zabieram śliczne różowe pudełko na górę i ściągam z siebie wielkie majtasy (gdzie je kupiłam? I po co?!) i biustonosz dla karmiących matek od Marksa i Spencera. Fuj! Trójkąt zmierzwionej sierści wygląda niczym ilustracja z Radości z seksu z lat siedemdziesiątych. Nie przycinałam ich od..., nie pamiętam jak długo. Łapię za najostrzejszą rzecz, jaką mam pod ręką, parę tępych nożyczek do paznokci, i jak maniaczka ciacham mój łonowy mop, aż zaczyna przypominać źle skoszony trawnik. Potem wciągam majtki szybko i wprawnie, jakbym była w przebieralni pełnej szczupłych nastolatek wślizgujących się bez trudu w rozmiar 34.

Alleluja! Dzięki przemyślnej konstrukcji stanika biust odzyskuje utraconą jędrność, ale majtki cisną mnie w fałdę brzucha zwisającą nad nierówną blizną po cesarskim cięciu, nad moim, jak to Joe mówi, „krzywym uśmiechem” – najwyraźniej chirurg miał w nosie moją linię bikini. Z oczek koronki niczym kolce wyłażą włosy. Kiedy staję w rozkroku, czuję przeciąg. A kiedy się obrócę? O rety! Wycięcie, przez które widać przedziałek między pośladkami, a nad nim kokardka. Boże! Nie wyglądam seksownie. Wyglądam żałośnie. Wyglądam jak karykatura króliczka Playboya.

– Co tam robisz tak długo?

Nie mogę tak zejść na dół, z odsłoniętymi i trzęsącymi się pośladkami. A jeśli Joe zacznie mnie porównywać z innymi kobietami? Swoimi innymi kobietami? A właściwie dlaczego on to robi? To upokarzające, to sadyzm.

– Ła, łaaaa, łaaaaaa...

Idealne wyczucie czasu. Uratowana! Narzucam na siebie szlafrok frotté (frotté wchłania mleko, jedwabny szlafrok jest zniszczony) i schodzę ciężko na dół. Joe trzyma Evie na rękach i przemierza salon tam i z powrotem, nucąc cicho aaa kotki dwa. Miga światełko automatycznej sekretarki. Dwie wiadomości. Z ulgą wciskam guzik.

– Heej. Mówi Sue. Organizuję spotkanie w poniedziałek, o 10:30 w Teaz Time na Willesden Lane. Będą wszystkie dziewczyny. A przy okazji, Oliverowi wyrósł nowy ząbek! Jest przeuroczy. Pa!

Każdy etap rozwoju Olivera jest „przeuroczy”. Sue także jest przeurocza. Należy do tzw. Niezwykłych Przyjaciół. Najbardziej lubi opowieści o porodach. Ciągle dzwoni, przypomina o szczepieniach, wyraża współczucie z powodu zarwanych nocy, proponuje zajęcie się dzieckiem na kilka godzin. Z tej ostatniej oferty, z tego co wiem, nikt nie skorzystał, żeby nie musieć się odwdzięczać tym samym.

Bip, bip, bip.

– Amy, tu Alice. Obowiązki wykonane, idziemy potańczyć! Wpadnę po ciebie w piątek o ósmej. Ubierz się odpowiednio! Zadzwoń, jeśli nie możesz. Na razie.

Alice! Moja nowa przyjaciółka Alice. Poznałam ją przez Sophie, koleżankę z agencji NestPR, gdzie pracowałam przed urodzeniem dziecka. Mieszkamy blisko siebie i obie mamy małe dzieci (chociaż dziecko Alice jest starsze prawie o rok, więc należy do innego gatunku). Sophie chyba sądziła, że czuję się samotna. Urodzenie dziecka jest jak członkostwo w ekskluzywnym klubie towarzyskim albo jak bycie Żydem. Jest się sobie przedstawianym. Tylko nie tym kobietom, z którymi chciałabyś się spotkać. Z większością z nich nie masz nic wspólnego z wyjątkiem wyczerpania, co raczej nie sprzyja rozmowie. Ale z Alice było inaczej. Spotkałyśmy się kilka tygodni temu na basenie dla maluchów w Porchester Baths w Bayswater z naszymi dziećmi w pływaczkach na ramionach. Zapowiedziała, że będzie w bikini. Było w kolorze jaskrawego różu, ozdobione muszelkami na troczkach. Wśród tłumu matek w granatowych, jednoczęściowych kostiumach z nogawkami, Alice się wyróżniała.

– Co ona sobie myśli! Bezczelna! – Joe jest zły, bo nastrój prysł, a ja zamiast jego guzikami, zajęłam się guzikami telefonu. Ale czy mam na sobie drogą bieliznę czy nie, i tak już tego nie robię.

– OK, w porządku. Alice jest inna.

– Prawie cię nie zna! Czemu uważa, że chcesz iść potańczyć? Masz przecież sześciomiesięczne dziecko, nie śpisz po nocach i w dodatku karmisz piersią! Poznałyście się po to, żeby chodzić razem na spacery z dziećmi, a nie...

– Niestety, nie mam absolutnie w co się ubrać. Wszystko jest na mnie trzy numery za ciasne.

– No właśnie – mówi Joe z wyraźną ulgą. – Zresztą Evie jest za mała. Naprawdę nie sądzę, żebyś się dobrze bawiła.

Tego już za wiele! Sądzi, że wie, co mi się będzie podobało, a co nie! Instynkt mi podpowiada, żeby się mu sprzeciwić. Sprzeciw jest sposobem na wygospodarowanie własnej przestrzeni w naszym nowym życiu, które się nagle bardzo skurczyło.

– Właściwie – mówię, odchrząkując – może mi to dobrze zrobić. Nie wychodzę od miesięcy. Muszę tylko znaleźć coś, w czym mnie wpuszczą do środka. – Na twarzy Joe’go maluje się rozczarowanie. – Poradzisz sobie z Evie?

Joe wyraźnie ma wątpliwości. Mnie od szóstej obowiązuje godzina policyjna, ale jego to nie dotyczy.

– Planowałem...

Odgarniam włosy z oczu i rzucam mu gniewne spojrzenie mówiące „lepiej nie kończ”. Gdy podnoszę ramię, szlafrok rozchyla się, odsłaniając kawałek zwiewnej różowej koronki. Joe gapi się, zaszokowany. W chłodnym holu, w atmosferze niedodomówień, moje ładnie opakowane ciało wydaje się nie na miejscu. Joe odwraca wzrok, ignorując je.

– ...planowaliśmy wyjść na kolację w ten piątek, pamiętasz? Pytałaś matkę, czy zostanie z Evie?

– Pytałam, nie może – kłamię.

Później tego samego wieczora, kiedy już wykąpałam Evie i położyłam ją spać, kiedy już nie mogłam dłużej znieść jej krzyków i kilka razy wstawałam, żeby pogłaskać ją po główce, starając się pamiętać to, co w telewizji prawiła super niania, a potem znowu pozwalałam jej krzyczeć, czując się okropnie winna, wreszcie padam na sofę. Joe siada ciężko obok mnie z piwem w ręku. W telewizji leci powtórka serialu Ostry dyżur. Jestem tak zmęczona, że nie mogę się skupić. Patrzę, jak poruszają ustami, niczym w źle zrobionym dubbingu. Umięśniona ręka Joe’go przesuwa się powoli pod moim szlafrokiem w kierunku kolana.

– Kochanie, seksownie w tym wyglądasz – masuje mi dłonią wewnętrzną stronę uda.

Nic. Nie czuję nic. Jakbym próbowała zapalić wilgotną zapałkę. Zwijam się w kłębek, ściskając jego dłoń i ograniczając jej ruchy.

– Nie teraz, jestem zmęczona.

– Na pewno – mówi, szybko wycofując dłoń i łapiąc za niezawodny pilot telewizyjny.

Pozwalam, aby zamiast niego uwiódł mnie sen.