Wydawnictwo DRZEWO BABEL

Książka

 

W życiu chodzi o coś więcej

niż zwiększanie jego tempa

GANDHI

 

 

 

WSTĘP

WŚCIEKŁE CZASY

 

 

Ludzie rodzą się i żenią, żyją i umierają,

wśród zgiełku tak obłędnego, że można by sądzić,

iż doprowadzi ich do szaleństwa.

WILLIAM DEAN HOWELLS, 1907

 

Jest lato 1985 roku, krajobraz zblakł w popołudniowym słońcu, mam kilkanaście lat i moja podróż po Europie właśnie utknęła w martwym punkcie na placu na przedmieściach Rzymu. Powrotny autobus do miasta spóźnia się dwadzieścia minut i nadal go nie widać. Ale nie przejmuję się opóźnieniem. Zamiast krążyć nerwowo po chodniku lub dzwonić na skargę do biura przewoźnika, wkładam na uszy walkmana, wyciągam się na ławce i słucham Simona i Garfunkela, którzy śpiewają, jak wspaniale jest zwolnić i cieszyć się chwilą. Każdy szczegół tamtej sceny jest wyryty w mojej pamięci: dwóch małych chłopców kopie piłkę koło średniowiecznej fontanny; gałęzie drzewa ocierają się o szczyt kamiennego muru; stara wdowa wraca do domu z siatką warzyw.

 

Przewijam taśmę o piętnaście lat w przód: wszystko uległo zmianie. Scena przenosi się na ruchliwe rzymskie lotnisko Fiumicino, a ja jestem korespondentem zagranicznym i pędzę, by zdążyć na powrotny lot do Londynu. Zamiast jak w piosence kopać kamyk i czuć się groovy, gnam przez halę odlotów, po cichu przeklinając każdego, kto idąc nieco wolniej, stanie mi na drodze. Zamiast słuchać muzyki folkowej na tanim walkmanie, rozmawiam przez telefon komórkowy z redaktorem, który znajduje się tysiące kilometrów ode mnie.

 

Po dotarciu do bramek ustawiam się na końcu długiej kolejki. Do roboty nie ma tu nic poza – hm, poza nieróbstwem. Tyle że ja już nie potrafię nic nie robić. Aby czekanie było bardziej produktywne i mniej przypominało czekanie, zaczynam wertować gazetę. Nagle w oczy rzuca mi się artykuł, który koniec końców zainspiruje mnie do napisania książki o powolności.

 

Słowa, które przykuły mój wzrok, brzmiały: „Jednominutowa bajka na dobranoc”. Chcąc pomóc rodzicom w czasochłonnym zajmowaniu się małymi dziećmi, grono autorów wypreparowało sześćdziesięciosekundowe streszczenia klasycznych bajek. Wyobraźcie sobie połączenie Hansa Christiana Andersena z poetyką korporacyjnego briefingu. W pierwszym odruchu mam ochotę wykrzyknąć „Eureka!”. W tym właśnie czasie prowadzę zażarte spory z moim dwuletnim synem, który preferuje długie historie, czytane w łagodnym tempie, z dygresjami. Mimo to każdego wieczora podsuwam mu najkrótsze książeczki i przelatuję je jak najprędzej. Kłócimy się często. „Czytasz za szybko!” – krzyczy. „Chcę jeszcze jedną bajkę!” – domaga się, kiedy zmierzam do drzwi. Z jednej strony, kiedy przyspieszam bieg dobranockowego rytuału, czuję się strasznym egoistą, z drugiej zwyczajnie nie umiem pohamować impulsu, by pędzić do kolejnych zajęć, jakie mam w planie – do kolacji, maili, lektur, rachunków, dalszej pracy, oglądania wiadomości w telewizji. Długie, leniwe przechadzki po świecie Kota Prota nie wchodzą w grę. Są zbyt powolne.

 

Dlatego też w pierwszej chwili kolekcja Jednominutowych Bajek wydaje się zbyt piękna, by mogła być prawdziwa. Cóż lepszego niż odbębnić sześć lub siedem „bajek” i zmieścić się w dziesięciu minutach? Później, kiedy zaczynam rozmyślać, jak szybko Amazon może mi przesłać pełen zestaw, nadchodzi otrzeźwienie, które przybiera formę pytania: czy już do reszty oszalałem? Kolejka podróżnych zbliża się zawijasami do kontroli biletów, a ja odkładam gazetę i zaczynam się zastanawiać. Całe moje życie zmieniło się w trening pospiesznego upychania jak największej liczby zajęć w każdą godzinę. Jestem Dickensowskim Scrooge’em ze stoperem w dłoni. Obsesyjnie próbuję zaoszczędzić każdy najmniejszy okruch czasu, kilka sekund tu, jedna minuta tam. I nie jestem w tym osamotniony. Wszyscy dookoła – przyjaciele, koledzy, rodzina – zostali wciągnięci przez ten sam wir.

 

W 1982 roku amerykański lekarz Larry Dossey ukuł pojęcie time-sickness – „choroby niedoczasu” – którym posłużył się, aby opisać obsesyjne przekonanie, że „czas ucieka, jest go za mało i trzeba pędzić coraz szybciej, aby dotrzymać kroku”. Dziś cały świat cierpi na niedoczas. Wszyscy wyznajemy kult prędkości. Stojąc w tamtej kolejce na powrotny lot do Londynu, zaczynam zmagać się z pytaniami, które stanowią sedno tej książki: dlaczego zawsze tak się nam spieszy? Jakie jest remedium na chorobę niedoczasu? Czy można i czy w ogóle warto zwolnić tempo?

 

Dziś, w początkach XXI wieku, wszystko i wszyscy znajdują się pod presją, by przyspieszać. Nie tak dawno założyciel i przewodniczący Światowego Forum Ekonomicznego Klaus Schwab w brutalnych słowach wyartykułował konieczność pośpiechu: „Przechodzimy od epoki, w której duży pożera małego, do epoki, w której szybki pożera wolnego”. Echo tego ostrzeżenia rozbrzmiewa daleko poza granicami darwinistycznego świata handlu. W tej ruchliwej i rozpędzonej epoce wyścig z czasem jest wszechobecny. Brytyjski psycholog Guy Claxton uważa, że pośpiech stał się naszą drugą naturą: „Wykształciliśmy wewnętrzną psychologię prędkości, oszczędzania czasu i maksymalizowania skuteczności. Nasila się to z każdym dniem”.

 

Lecz oto nadeszła pora, by rzucić wyzwanie naszej obsesji robienia wszystkiego szybciej. Prędkość nie zawsze jest najlepszą strategią. Ewolucja przebiega podług zasady przetrwania najsprawniejszych, a nie najszybszych. Przypomnijcie sobie, kto wygrał wyścig: żółw czy zając? W miarę jak pędzimy przez życie, faszerując zajęciami każdą godzinę, naginamy własne możliwości aż do punktu, w którym coś musi pęknąć.

 

Zanim jednak pójdziemy dalej, należy jasno powiedzieć jedną rzecz: ta książka nie jest wypowiedzeniem wojny szybkości. Szybkość pomogła zmienić nasz świat w cudowny i wyzwalający sposób. Kto chciałby żyć bez Internetu albo samolotów? Problem polega na tym, że nasza miłość do szybkości i obsesja, by ciągle robić więcej i więcej w coraz krótszym czasie, zaszła za daleko; stała się uzależnieniem, czymś na kształt bałwochwalstwa. Ale nawet gdy szybkość daje poznać swoje złe strony, intonujemy mantrę przyspieszenia. Nie wyrabiasz się z pracą? Załóż sobie szybszy Internet.

Brak ci czasu na książkę, którą dostałeś na Boże Narodzenie? Zapisz się na kurs szybkiego czytania. Dieta nie działa? Zrób sobie liposukcję. Nie masz czasu gotować? Kup mikrofalówkę. A jednak pewnych spraw nie można i nie należy przyspieszać. Są rzeczy, które potrzebują czasu, wymagają spowolnienia. Spieszenie się w sytuacjach, gdzie pośpiech jest niewskazany i zapominanie, czym jest wolniejsze tempo, ma swoją cenę.

 

Argumenty przeciw prędkości zaczynają się od gospodarki. Współczesny kapitalizm wytwarza zawrotne bogactwo, lecz robi to kosztem pochłaniania zasobów naturalnych w tempie tak szalonym, że Matka Natura nie nadąża z ich odnawianiem. Każdego roku wycina się tysiące hektarów lasów amazońskich, a nadmiernie intensywne połowy trałowe sprawiły, że jesiotr, antar patagoński i wiele innych ryb trafiło na listę gatunków zagrożonych. Kapitalizm pędzi tak szybko, że szkodzi nawet sam sobie, jako że presja, by przegonić innych, powoduje, że pozostaje zbyt mało czasu na kontrolę jakości. Weźmy przykład branży informatycznej. W ostatnich latach producenci oprogramowania notorycznie wypuszczają swoje wytwory na rynek, zanim zostaną one w pełni przetestowane. Efektem jest epidemia awarii, błędów oprogramowania i usterek, które co roku przynoszą przedsiębiorstwom straty liczone w miliardach dolarów.

 

Następnie mamy ludzkie koszty turbokapitalizmu. W dzisiejszych czasach to raczej my istniejemy dla gospodarki niż na odwrót. Długie godziny spędzane w pracy sprawiają, że jesteśmy mało produktywni, podatni na błędy, chorzy i nieszczęśliwi. Gabinety lekarskie pełne są osób dotkniętych chorobami wywoływanymi przez stres – bezsennością, migrenami, nadciśnieniem, astmą i dolegliwościami żołądkowo-jelitowymi, by wymienić zaledwie kilka. Dzisiejsza kultura pracy podkopuje także nasze zdrowie psychiczne. „Kiedyś wypalenie występowało przede wszystkim u ludzi powyżej czterdziestki – opowiada life coach pracujący w Londynie. – Dziś odwiedzają mnie pacjenci trzydziestoparoletni czy nawet dwudziestoparoletni, którzy są całkowicie wypaleni”.

 

Ta etyka pracy, która przy stosowaniu z umiarem może być zdrowa, wymyka się spod kontroli. Weźmy rozprzestrzeniającą się epidemię „niedoczynności urlopowej”, czyli niechęci do brania porządnego urlopu wypoczynkowego. W ankiecie przeprowadzonej przez firmę Reed wśród pięciu tysięcy brytyjskich pracowników, 60% badanych zadeklarowało, że w 2003 roku nie wykorzystali w pełni przysługującego im urlopu. Przeciętny Amerykanin nie wykorzystuje do jednej piątej swojego płatnego urlopu. Nawet choroba nie jest już w stanie powstrzymać współczesnego pracownika przed zjawieniem się w biurze: jeden na pięciu Amerykanów przychodzi do pracy wówczas, kiedy powinien leżeć pod pierzyną albo zasięgać porady u lekarza.

 

Aby przekonać się, dokąd prowadzi takie zachowanie, wystarczy rzucić okiem na budzący dreszcze przykład Japonii, gdzie istnieje specjalne słowo – karoshi – oznaczające „śmierć z przepracowania”. Jedną z najsłynniejszych ofiar karoshi był Kamei Shuji, robiący zawrotną karierę makler, który za czasów japońskiego boomu giełdowego późnych lat osiemdziesiątych rutynowo pracował po 90 godzin w tygodniu. Firma Shujiego wychwalała pod niebiosa jego nadludzką kondycję w newsletterach i folderach szkoleniowych, stawiając go wszystkim pracownikom za wzorzec do naśladowania. W ramach rzadkiego odstępstwa od japońskich obyczajów poproszono go, by prowadził dla starszych kolegów szkolenia z zakresu sprzedaży, co obarczyło dodatkowym stresem jego ramiona obleczone w korporacyjny garnitur. Gdy w 1989 roku pękła japońska bańka giełdowa, Shuji zaczął spędzać jeszcze więcej czasu w pracy, aby nadrobić straty. W 1990 roku nagle zmarł na zawał serca. Miał 26 lat.

 

Choć dla niektórych historia Shujiego niesie ostrzegawczy morał, kult pracy do upadłego jest wciąż głęboko zakorzeniony w Japonii. Raport przygotowany przez rząd w 2001 roku podawał, że ofiarą karoshi padły 143 osoby. Niektórzy szacują roczną liczbę zgonów z przepracowania w Japonii na tysiące.

 

Jednak na długo zanim karoshi rozgości się gdzieś na dobre, wypalenie pracowników ma złe skutki dla wyników finansowych. National Safety Council (Narodowa Rada Bezpieczeństwa USA) ocenia, że na skutek stresu związanego z wykonywaniem zawodu codziennie milion Amerykanów nie idzie do pracy, co dla gospodarki oznacza roczne straty w wysokości ponad 150 miliardów dolarów. W 2003 roku stres wyprzedził ból pleców jako główny powód absencji w Wielkiej Brytanii.

 

Przepracowanie szkodzi zdrowiu także na inne sposoby. Człowiek, który pracuje zbyt dużo, ma za mało czasu i energii na ćwiczenia fizyczne i jest bardziej skłonny przesadzać z alkoholem i jeść gotowe dania. To nie przypadek, że najszybsze nacje są zarazem najbardziej otyłe. Odsetek Amerykanów z kliniczną otyłością sięga dziś jednej trzeciej, a Brytyjczyków – jednej piątej społeczeństwa. Nawet Japonia przybiera na wadze. W 2002 roku ogólnonarodowe badania nad odżywianiem wykazały, że co trzeci japoński mężczyzna powyżej trzydziestki ma nadwagę.

 

By dotrzymać tempa nowoczesnemu światu i zachować odpowiednią prędkość, wielu ludzi sięga po środki pobudzające mocniejsze niż kawa. Ulubionym stymulantem pracowników biurowych pozostaje kokaina, ale skutecznie z nią konkurują różne odmiany amfetaminy, zwanej także „speedem”. W Ameryce przyjmowanie narkotyków w miejscu pracy wzrosło od 1998 roku o 70%. Wielu pracowników preferuje krystaliczną metamfetaminę, zapewniającą nagły przypływ euforii i wyostrzonej percepcji, które utrzymują się przez cały dzień. Narkotyk ten oszczędza też użytkownikowi żenującej gadatliwości towarzyszącej często wciąganiu koksu. Szkopuł w tym, że silniejsze odmiany speeda uzależniają bardziej niż heroina, a zjazd z działki może wywoływać depresję, wzburzenie i agresywne zachowania.

 

Jednym z powodów, dla których potrzebujemy środków pobudzających, jest to, że za mało śpimy. Wskutek obfitości obowiązków i niedoboru czasu przeciętny Amerykanin śpi dziś średnio o dziewięćdziesiąt minut mniej niż sto lat temu. W południowej Europie, duchowej ojczyźnie la dolce vita, popołudniowa sjesta odeszła w niepamięć śladami tradycyjnej pracy od dziewiątej do dziewiętnastej: tylko 7% Hiszpanów ma wciąż czas na poobiednią drzemkę. Niedobór snu może szkodzić układowi krążenia i układowi odpornościowemu, wywoływać cukrzycę i choroby serca, powodować niestrawność, drażliwość oraz depresję. Jeżeli ktoś śpi mniej niż sześć godzin na dobę, naraża się na zaburzenia mowy, koordynacji ruchowej, oceny sytuacji oraz spowolnienie reakcji. Przemęczenie miało swój udział w najstraszniejszych katastrofach naszych czasów – wybuchu w Czarnobylu, wycieku ropy z tankowca „Exxon Valdez”, wypadku w elektrowni Three Mile Island, uwolnieniu gazu w fabryce Union Carbide w Bhopalu i eksplozji promu kosmicznego „Challenger”.

 

Senność powoduje więcej wypadków samochodowych niż alkohol. W niedawnym badaniu przeprowadzonym przez Gallupa 11% brytyjskich kierowców przyznało, że zdarza im się zasnąć za kierownicą. Badania US National Commission on Sleep Disorders (amerykańskiej Narodowej Komisji do Spraw Zaburzeń Snu) składają odpowiedzialność za połowę wszystkich wypadków drogowych na zmęczenie. Dodajmy do tego nasze zamiłowanie do naciskania na pedał gazu i masakra gotowa. Roczna liczba śmiertelnych ofiar wypadków drogowych na całym świecie wynosi dziś 1,3 miliona, czyli ponad dwukrotnie więcej niż w 1990 roku. Chociaż lepsze normy bezpieczeństwa przyczyniają się w krajach rozwiniętych do zmniejszenia liczby śmiertelnych wypadków, ONZ przewiduje, że do 2020 roku ruch drogowy stanie się trzecią najczęstszą przyczyną śmierci na świecie. Już dziś na europejskich drogach rocznie ginie ponad 40 tysięcy ludzi, a 1,6 miliona odnosi obrażenia.

 

Nasza niecierpliwość sprawia, że nawet czas wolny staje się groźniejszy. Co roku miliony ludzi na całym świecie odnoszą kontuzje podczas uprawiania sportu lub w trakcie treningu na siłowni. Ćwiczy się zbyt szybko, zbyt intensywnie, a pewne wyzwania podejmuje się zbyt wcześnie. Dotyczy to nawet jogi. Niedawno moja znajoma nadwerężyła sobie kark podczas próby stanięcia na głowie – jej ciało nie było jeszcze gotowe na tę pozycję. Innym przydarzają się gorsze przygody. W Bostonie w stanie Massachusetts niecierpliwy nauczyciel złamał swojej uczennicy miednicę, kiedy zbyt mocno dociskał ją podczas wchodzenia do szpagatu. Pewien trzydziestokilkuletni mężczyzna na dobre stracił czucie w odcinku prawego uda po zerwaniu nerwu w trakcie sesji jogi w modnej szkole na Manhattanie.

 

Życie w pośpiechu w nieunikniony sposób staje się płytkie. Kiedy pędzimy przed siebie, ślizgamy się po powierzchni i nie nawiązujemy prawdziwych relacji z ludźmi i otaczającym nas światem. Jak pisał Milan Kundera w Powolności, minipowieści opublikowanej w 1996 roku: „Kiedy rzeczy dzieją się zbyt szybko, nikt nie może być niczego pewien, nawet siebie samego” . Wszystko to, co nas łączy i sprawia, że warto żyć – społeczność lokalna, rodzina, przyjaciele – żywi się pokarmem, którego zawsze nam brakuje: czasem. W niedawnej ankiecie ICM połowa dorosłych Brytyjczyków stwierdziła, że z powodu napiętego terminarza tracą kontakt z przyjaciółmi.

 

Zastanówmy się, jak niszczący wpływ na życie rodzinne wywiera ciągłe zasuwanie po najszybszym pasie codzienności. W czasach gdy wszyscy dookoła gdzieś pędzą, karteczki przyklejane na lodówce stają się w wielu domach główną formą komunikacji. Według danych opublikowanych przez rząd brytyjski, przeciętny rodzic spędza dwukrotnie więcej czasu sprawdzając pocztę i wysyłając maile niż bawiąc się ze swoim dzieckiem. W dzisiejszej Japonii rodzice zapisują dzieci do centrów opieki czynnych przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. W całym uprzemysłowionym świecie dzieci wracają ze szkoły do pustych domów, gdzie nie ma nikogo, kto by posłuchał ich opowieści i dowiedział się o ich problemach, sukcesach i obawach. W 2000 roku 73% uczestników ankiety

przeprowadzonej przez „Newsweek” wśród amerykańskiej młodzieży twierdziło, że rodzice spędzają za mało czasu ze swoimi nastoletnimi dziećmi.

 

Być może to właśnie dzieci cierpią najbardziej na skutek orgii pośpiechu. Dorastają szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiele z nich jest tak samo zabieganych jak rodzice i gna przez labirynt planu wypchanego przeróżnymi zajęciami, od korepetycji po lekcje gry na fortepianie i treningi piłkarskie. Ten stan celnie podsumowywał pewien rysunek satyryczny: dwie dziewczynki stoją na przystanku szkolnego autobusu, każda wertuje swój kalendarzyk. Jedna mówi do drugiej: „Okay, przesunę balet o godzinę do tyłu, przełożę gimnastykę i odwołam fortepian... ty przeniesiesz skrzypce na czwartek i urwiesz się z piłki... w ten sposób w środę będziemy mieć czas od 15:15 do 15:45, żeby się pobawić”.

 

Kiedy dziecko żyje w tempie ambitnego, dynamicznego dorosłego, zostaje mu niewiele czasu na najważniejsze zajęcia dzieciństwa: wygłupy z przyjaciółmi, zabawę bez nadzoru dorosłych i marzenia. Odbija się to również na jego zdrowiu, jako że dzieci są jeszcze mniej przystosowane do radzenia sobie ze stresem i brakiem snu, które stanowią koszt wypełnionego obowiązkami, pospiesznego życia. Gabinety psychologów zajmujących się nerwicą u młodzieży są pełne małych pacjentów, mających nieraz po pięć lat, którzy cierpią na bóle żołądka i głowy, bezsenność, depresję i zaburzenia odżywiania. W wielu uprzemysłowionych krajach rośnie liczba samobójstw wśród nastolatków. Trudno się temu dziwić, zważywszy z jakim obciążeniem wielu z nich styka się w szkole. W 2002 roku siedemnastoletnia Louise Kitching z Lincolnshire w Anglii wybiegła z płaczem z sali egzaminacyjnej. Ta wzorowa uczennica miała właśnie podejść do piątego egzaminu tamtego dnia. Przerwy pomiędzy kolejnymi testami wynosiły zaledwie dziesięć minut.

 

Jeśli się nie opamiętamy, kult szybkości może przybrać ostrzejszą formę. Kiedy każdy wybiera prędkość, przewaga wynikająca z pośpiechu znika i jesteśmy zmuszeni podkręcać tempo. Ostatecznie lądujemy w sytuacji wyścigu zbrojeń, gdzie bronią jest szybkość, a wszyscy wiemy, jak kończą się wyścigi zbrojeń: w posępnym impasie Wzajemnie Zagwarantowanego Zniszczenia.

 

I tak zdążyliśmy już ponieść duże straty. Nie umiemy wypatrywać czegoś z utęsknieniem i odczuwać przyjemności, gdy to coś nadejdzie. Restauratorzy donoszą, że coraz więcej zapracowanych klientów płaci rachunek i zamawia taksówkę, zanim skończą deser. Wielu kibiców opuszcza trybuny przed końcem zawodów, bez względu na to, jak emocjonująca jest końcówka, po to tylko, by wyprzedzić innych w pomeczowym korku. No i jeszcze ta piekielna wielozadaniowość. Wydaje się, że to takie inteligentne, nowoczesne i wydajne robić dwie rzeczy jednocześnie. A jednak często okazuje się, że w rezultacie żadna z czynności nie została wykonana dobrze. Jak wielu innych ludzi czytam gazetę przed telewizorem i widzę, że wynoszę mniej i z jednego, i z drugiego.

 

W przesyconej mediami i napakowanej danymi epoce gier komputerowych i skakania po kanałach zatracamy sztukę nicnierobienia, odcinania się od zewnętrznych hałasów i zakłóceń i przebywania sam na sam z własnymi myślami. Nuda – samo to słowo rzadko pojawiało się 150 lat temu – jest nowoczesnym wynalazkiem. Wystarczy, że znikną wszystkie narzucone zewnętrznie zajęcia, a już zaczynamy się wiercić i w panice wypatrywać czegoś, czegokolwiek, co pozwoli nam wykorzystać ten czas. Kiedy ostatni raz zdarzyło wam się widzieć kogoś, kto w pociągu po prostu gapiłby się przez okno? Wszyscy są zbyt zajęci wertowaniem gazety, graniem na game boyu, słuchaniem iPoda, stukaniem w klawiaturę laptopa lub trajkotaniem przez telefon komórkowy.

 

Zamiast zastanowić się nad czymś głęboko lub pozwolić, by jakaś myśl dojrzewała niespiesznie z tyłu głowy, instynktownie rozglądamy się za najbliższym telewizorem czy innym środkiem przekazu i serwowanymi przezeń strzępkami informacji. Podczas relacjonowania dzisiejszych wojen studyjni eksperci i terenowi korespondenci wypluwają z siebie analizy bieżących zdarzeń równolegle z ich rozwojem. Często ich diagnozy okazują się błędne, ale w dzisiejszych czasach w zasadzie nie ma to znaczenia: w krainie prędkości królem jest ten, kto zareaguje najszybciej. W epoce transmisji satelitarnych i całodobowych kanałów informacyjnych w mediach elektronicznych rządzi postać, którą pewien francuski socjolog ochrzcił mianem „fast thinkera” – to ktoś, kto bez sekundy wahania potrafi udzielić gładkiej i powierzchownej odpowiedzi na każde pytanie.

 

W pewnym sensie wszyscy jesteśmy fast thinkerami. Trawi nas tak zajadła niecierpliwość, że – jak to dowcipnie ujęła aktorka i pisarka Carrie Fisher – „nawet natychmiastowa gratyfikacja nie jest wystarczająco natychmiastowa”. To nastawienie częściowo tłumaczy chroniczną frustrację kłębiącą się pod powierzchnią współczesnego życia. Wrogiem staje się każdy człowiek i każde zjawisko, które staje nam na drodze, spowalnia nas i sprawia, że nie dostajemy tego, co chcemy i kiedy chcemy. Dziś najmniejsze potknięcie, najdrobniejsze opóźnienie, najdyskretniejszy przejaw opieszałości może wywoływać ataki dzikiej furii u ludzi, którzy są poza tym całkowicie normalni.

 

Można przytoczyć setki anegdot ilustrujących ten stan rzeczy. W Los Angeles mężczyzna wszczyna bójkę przy kasie w supermarkecie, ponieważ stojący przed nim klient zbyt wolno pakuje swoje warzywa. Kobieta w Londynie zarysowuje lakier na samochodzie, który wyprzedził ją w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Pracownik rangi kierowniczej rzuca się na stewardesę, gdy okazuje się, że jego samolot musi przez dodatkowych dwadzieścia minut pokrążyć nad Heathrow przed wylądowaniem. „Chcę lądować teraz! – drze się jak rozpieszczone dziecko. – Teraz! Teraz! Teraz!”.

 

Furgonetka dostawcza zatrzymuje się przed domem mojego sąsiada, zmuszając jadące za nią samochody, by zaczekały, aż kierowca wyładuje niewielki stół. W przeciągu minuty czterdziestoparoletnia biznesmenka z pierwszego auta zaczyna miotać się na siedzeniu, wymachuje ramionami, rzuca głową w przód i w tył. Z uchylonego okna dobiega jej niski, gardłowy skowyt. Wygląda to jak scena z Egzorcysty. Uznaję, że musiała dostać ataku epilepsji i zbiegam po schodach na pomoc. Ale kiedy docieram na chodnik, okazuje się, że po prostu ogarnęła ją irytacja z powodu konieczności czekania. Wychyla się przez okno i wrzeszczy, nie zwracając się do żadnego konkretnego odbiorcy: „Rusz tę furgonetkę, bo cię, kurwa, zajebię!”. Dostawca wzrusza ramionami, jak gdyby widział taką scenę tysiąc razy, siada za kierownicą i odjeżdża. Otwieram usta, chcąc wyjaśnić Wrzeszczącej Kobiecie, że nie warto się denerwować, ale moje słowa głuszy pisk opon szorujących po asfalcie.

 

Takie są właśnie konsekwencje naszej obsesji szybkości i oszczędzania czasu – wściekłość na drodze, wściekłość w samolocie, wściekłość na zakupach, wściekłość w związku, wściekłość w biurze, wściekłość na wakacjach, wściekłość na siłowni. Szybkość sprawia, że żyjemy we wściekłych czasach.

 

 

Po tym jak na rzymskim lotnisku doznałem oświecenia, wracam do Londynu z misją: zbadać cenę szybkości i szanse na spowolnienie w świecie ogarniętym obsesją przyspieszania. Wszyscy wyrzekamy na opętańcze plany dnia, ale czy ktokolwiek podejmuje jakieś kroki zaradcze? Otóż okazuje się, że tak. Gdy reszta świata z rykiem pruje naprzód, pewna spora i wciąż rosnąca mniejszość postanowiła nie robić wszystkiego na pełnym gazie. Buntownicy ci podjęli się niemożliwego: w każdej dziedzinie ludzkiego życia, jaką można sobie wyobrazić − od seksu i pracy, przez ćwiczenia fizyczne i jedzenie po medycynę i urbanistykę – starają się znaleźć przestrzeń dla powolności. Dobra nowina brzmi: to działa. Na przekór kasandrycznemu mamrotaniu handlarzy prędkości, „wolniejsze” często oznacza „lepsze” – lepsze zdrowie, lepszą pracę, lepszy biznes, lepsze życie rodzinne, lepszy trening, lepszą kuchnię i lepszy seks.

 

Już to kiedyś przerabialiśmy. W XIX wieku ludzie w podobny sposób jak my dzisiaj stawiali opór presji przyspieszania. Związki zawodowe domagały się więcej czasu wolnego. Zestresowani mieszkańcy miast poszukiwali na wsi schronienia i odnowy. Malarze i poeci, pisarze i rzemieślnicy rozglądali się za metodami ocalania estetyki powolności w epoce maszyn. Dziś jednak reakcja sprzeciwu wobec szybkości trafia do głównego nurtu i zyskuje nieznaną wcześniej intensywność. Opór zaczyna się oddolnie: w kuchni, w biurze, sali koncertowej, fabryce, na siłowni, w sypialni, na osiedlu, w galerii sztuki, szpitalu, centrum rozrywki i szkole, blisko ciebie. Coraz więcej ludzi odrzuca bezwzględny aksjomat głoszący, że szybsze jest lepsze. W ich licznych i różnorodnych działaniach na rzecz spowolnienia leżą podwaliny światowego ruchu slow.

 

Nadeszła pora, by zdefiniować kluczowe pojęcia. W tej książce Szybkość i Powolność opisują więcej niż tylko tempo przemiany. Stanowią skrót myślowy wyrażający pewien stosunek do rzeczywistości czy też pewne filozofie życia. Szybkość jest ruchliwa, nacechowana żądzą kontroli, agresywna, pobieżna, analityczna, zestresowana, niecierpliwa, aktywna, przyznaje pierwszeństwo ilości nad jakością. Powolność przeciwnie – spokojna, uważna, otwarta na otoczenie, nieruchoma, zawierzająca intuicji, niespieszna, cierpliwa, refleksyjna, przedkłada jakość nad ilość. Jej istotą jest nawiązywanie prawdziwych i obdarzonych sensem relacji z ludźmi, kulturą, pracą, jedzeniem – ze wszystkim. Paradoks tkwi w tym, że Powolność nie zawsze jest powolna. Jak się przekonamy, wykonanie pewnej czynności Powolną metodą często przynosi szybsze rezultaty. Można też działać szybko, choć w tym samym czasie nasz umysł pozostaje Powolny. Sto lat po tym, jak Rudyard Kipling zalecał, by zachować głowę wtedy, gdy inni ją tracą, ludzie uczą się zachowywać spokój i wewnętrzną Powolność wobec naglącego terminu w pracy lub wtedy, gdy spieszą się, by na czas zawieźć dzieci do szkoły. Jednym z celów tej książki jest pokazanie, jak to robią.

 

Wbrew twierdzeniom niektórych krytyków ruch powolnościowy nie polega na tym, by wszystko robić w ślimaczym tempie. Nie chodzi także o luddystyczne próby zaprowadzenia na całej planecie jakiejś przedprzemysłowej utopii. Przeciwnie, ruch ten tworzą ludzie tacy jak wy czy ja, ludzie, którzy pragną lepiej żyć w szybkim współczesnym świecie. Dlatego filozofia Powolności zawiera się w jednym słowie: równowaga. Bądźcie szybcy, gdy szybkość jest wskazana, bądźcie powolni, gdy sytuacja wymaga powolności. Postarajcie się odnaleźć w życiu to, co muzycy nazywają tempo giusto – właściwe tempo.

 

Jednym z czołowych rzeczników spowolnienia jest Carlo Petrini, włoski założyciel międzynarodowego ruchu Slow Food, który propaguje wielce cywilizowaną ideę głoszącą, że nasze pożywienie powinno być hodowane, przygotowywane i zjadane bez pośpiechu. Choć zasadniczym polem bitwy jest stół kuchenny, to w Slow Food chodzi o wiele więcej niż tylko pretekst do długich obiadów. Manifest grupy stanowi wezwanie do walki ze wszystkimi formami kultu prędkości: „Nasze stulecie, które rozpoczęło się i ubiegło pod znakiem cywilizacji przemysłowej, wymyśliło maszynę i przyjęło ją za wzór swojego stylu życia. Jesteśmy niewolnikami prędkości i wszyscy ulegliśmy podstępnemu wirusowi, jakim jest Fast Life (szybkie życie), które burzy nasze przyzwyczajenia, zakłóca naszą prywatność w domach i zmusza nas do objadania się Fast Foodami” .

 

Z Petrinim spotykam się w skwarne letnie popołudnie w Bra, małym piemonckim miasteczku, gdzie mieści się główna siedziba Slow Food. Jego przepis na życie ma krzepiąco nowoczesny wydźwięk. „Jeżeli zawsze jesteś powolny, jesteś głupcem. Nie o to nam chodzi – wyjaśnia. − Życie Powoli oznacza sprawowanie kontroli nad rytmem własnego życia. Człowiek sam decyduje, jak szybko chce postępować w danej sytuacji. Jeśli dziś chcę działać szybko, działam szybko; jeśli jutro zechcę być powolny, będę powolny. Celem naszej walki jest prawo do samodzielnego ustalania własnego tempa”.

 

Ta bardzo prosta filozofia zyskuje zwolenników w różnych dziedzinach życia. W miejscach pracy miliony ludzi domagają się – i to skutecznie – lepszej równowagi między pracą a życiem prywatnym. W sypialniach, dzięki tantrze i innym formom erotycznego spowolnienia, kochankowie odkrywają radość powolnego seksu. Przekonanie, że powolne jest lepsze, leży u podstaw eksplodującej popularności pewnych ćwiczeń fizycznych – od jogi do tai chi – i różnych odmian alternatywnej medycyny – od ziołolecznictwa po homeopatię – które proponują łagodniejsze i bardziej holistyczne podejście do ludzkiego organizmu. Miasta na całym świecie przebudowują się tak, by zachęcić ludzi, aby mniej jeździli samochodem, a więcej chodzili pieszo. Wiele dzieci także daje na luz, kiedy rodzice decydują się odchudzić ich plan zajęć.

 

W naturalny sposób działania ruchu powolnościowego zazębiają się z krucjatą alterglobalistyczną. Orędownicy obu wizji wierzą, że turbokapitalizm jest jednokierunkową drogą do wypalenia – zarówno dla naszej planety, jak i jej mieszkańców. Twierdzą, że możemy żyć lepiej, jeżeli będziemy konsumować, produkować i pracować w bardziej rozsądnym tempie. Jednakże działacze na rzecz Powolności – podobnie jak umiarkowani alterglobaliści – nie przymierzają się do obalenia systemu kapitalistycznego. Chodzi im raczej o to, by nadać mu ludzką twarz. Sam Petrini mówi o „szlachetnej globalizacji”. Z tym, że zamiary ruchu powolnościowego sięgają dużo głębiej niż zwykła reforma gospodarcza. Biorąc na cel fałszywego bożka prędkości, ruch ten zadaje jednocześnie zasadnicze pytanie, co znaczy być człowiekiem w epoce czipów. Przesłanie Powolności może przynieść owoce, nawet jeśli realizować je po trochu i na wyrywki. Ale żeby osiągnąć pełne korzyści, musimy pójść dalej i na nowo przemyśleć nasz stosunek do wszystkiego. Prawdziwe Spowolnienie świata to nic innego jak rewolucja stylu życia.

 

Ruch powolnościowy wciąż się kształtuje. Nie ma głównej siedziby, strony internetowej, jednego przywódcy, ani partii politycznej, która propagowałaby jego hasła. Wielu ludzi postanawia zwolnić bez poczucia, że przynależą do jakiejś organizacji, ani tym bardziej do ogólnoświatowej krucjaty. Ważne jest jednak to, że ciągle rozrasta się mniejszościowa grupa, która przedkłada powolność nad szybkość. Każdy akt spowolnienia posuwa ruch powolnościowy o krok naprzód.

 

Podobnie jak alterglobaliści, powolnościowi działacze nawiązują kontakty, rozbudowują własny potencjał i udoskonalają swoją filozofię za pomocą międzynarodowych konferencji, Internetu i mediów. Grupy entuzjastów Powolności wyrastają jak grzyby po deszczu. Niektóre z nich, jak Slow Food, skupiają się przede wszystkim na jednej sferze życia. Inne propagują filozofię Powolności w szerszym wydaniu. Znajdują się wśród nich japoński Klub Leniwca, Fundacja Long Now z siedzibą w USA i europejskie Stowarzyszenie na Rzecz Spowolnienia Czasu. Dalszy rozwój ruchu będzie odbywać się w dużej mierze poprzez zapylanie krzyżowe. Slow Food zdążył już zrodzić organizacje-córki. Pod szyldem Slow Cities ponad 60 miast we Włoszech i innych krajach pracuje nad tym, by przemienić się w oazy spokoju. Bra jest też ojczyzną Slow Sex, grupy mającej za cel wygnanie pośpiechu z sypialni. W Stanach Zjednoczonych doktryna Petriniego zainspirowała pewnego postępowego pedagoga do założenia ruchu Slow Schooling – Powolnej Edukacji.

 

Moim zamiarem jest przedstawienie w tej książce ruchu powolnościowego szerszej publiczności i wyjaśnienie, jakie są jego cele, jak on sam się zmienia, na jakie przeszkody napotyka i dlaczego każdy z nas może w jakiś sposób skorzystać z jego propozycji. Motywy, które mną powodują, nie są całkowicie wolne od egoizmu. Sam jestem uzależniony od szybkości, a ta książka jest również osobistą podróżą. U jej kresu chcę odzyskać część błogości, którą czułem, czekając na tamten autobus do Rzymu. Chcę móc czytać mojemu synowi, nie spoglądając na zegarek.

 

Jak większość ludzi, chcę odszukać drogę do szczęśliwszego życia poprzez znalezienie równowagi między szybkością a powolnością.