Wydawnictwo DRZEWO BABEL

Książka

Moje pierwsze wspomnienie: dziadek, łysy jak kolano, zabiera mnie na oglądanie tygrysów. Wkłada kapelusz i płaszcz z wielkimi guzikami, a ja mam na sobie aksamitną sukienkę i lakierki. Jest jesień, skończyłam cztery lata. Kolejność tego, co pewne: ręka dziadka, wilgoć poranka, posuwisty świst tramwaju, zatłoczona droga pod górę, aż do parku z twierdzą. W kieszeni na piersi dziadka zawsze ta sama książka o pożółkłych kartach, Księga Dżungli w złoconej oprawie. Nie wolno mi jej dotykać, ale przez całe popołudnie pozostanie otwarta na jego kolanach, a on będzie czytał z niej fragmenty specjalnie dla mnie. Choć dziadek nie ma stetoskopu ani białego kitla, kobieta w kasie biletowej przy wejściu zwraca się do niego: „panie doktorze”.

 

A dalej: wózek z prażoną kukurydzą, kram z parasolkami i kiosk pełen pocztówek i obrazków. W dół po schodach, obok ptaszarni, gdzie śpią sowy o najczulszym słuchu i przez ogród, który rozciąga się wzdłuż klatek przylegających do muru twierdzy. Kiedyś żyli tutaj król, sułtan i jego janczarzy. W zaślepionych otworach strzelniczych od strony ulicy korytka pełne mętnej wody. Wygięte, przerdzewiałe pręty klatek. W wolnej dłoni dziadek trzyma niebieską torbę, którą przygotowała dla nas babcia. W środku: sześciodniowe główki kapusty dla hipopotamów, marchewki i seler dla owiec, saren i amerykańskiego łosia, jednej z atrakcji zoo. Dziadek ma w kieszeni kilka kostek cukru dla kucyka, który ciągnie parkowy powozik. Wszystko to pozostanie w mojej pamięci nie jako ckliwe wspomnienie, lecz coś wielkiego.

 

Tygrysy żyją w zewnętrznej fosie twierdzy. Wspinamy się po zamkowych schodach, obok ptactwa wodnego, zaparowanych okien domu małp i wilka, który właśnie zmienia futro na zimowe. Mijamy brodate sępy, a dalej – śpiące całymi dniami – niedźwiedzie, od których wionie wilgotną ziemią i śmiercią. Dziadek podnosi mnie i stawia na barierce, żebym mogła spojrzeć w dół na tygrysy w fosie.

 

Mówiąc o żonie tygrysa, dziadek nigdy nie używa jej imienia. Stoję na barierce, a on otacza mnie ramieniem i mówi: „Znałem pewną dziewczynkę, która tak bardzo kochała tygrysy, że niewiele brakowało, by stała się jednym z nich”. A ponieważ jestem mała i moja miłość do tygrysów wypływa z niego, myślę, że mówi o mnie, podarowując mi bajkę, w której będę mogła wyobrażać sobie siebie – i tak właśnie będzie, przez wiele lat.

 

Klatki wychodzą na dziedziniec. Idziemy w dół schodami. Powoli mijamy wybiegi, jeden po drugim. Jest pantera ze śliskim, cętkowanym, lśniącym futrem. Obok rozespany, opasły lew z Afryki. Za to tygrysy są czujne, pełne pretensji, bije od nich wściekłość. Prężą pręgowane barki, raz po raz jeden zapędza drugiego na wąski kamienny występ. Ich zapach, kwaśny i ciepły, wypełnia powietrze. Pozostanie ze mną przez cały dzień, nawet gdy po kąpieli położę się spać, i będzie wracał do mnie wielokrotnie: w szkole, na urodzinach u koleżanki, nawet lata później, w zakładzie patologii, i gdy będę wracać do domu z Galiny.

 

Pamiętam też taką scenę. Garstka ludzi wokół klatki z tygrysami. Wśród nich chłopak z balonem w kształcie papugi, kobieta w fioletowym płaszczu i brodaty mężczyzna w brązowym uniformie pracownika zoo, który ze śmietniczką na długim kiju zamiata przestrzeń między klatką a zewnętrzną barierką. Chodzi tu i tam i uprząta kartoniki po sokach, papierki po cukierkach, popcorn, który ludzie próbowali wrzucić do środka. A tygrysy suną za nim, raz w jedną, raz w drugą stronę. Kobieta w fioletach mówi coś do pracownika zoo, uśmiecha się, on odpowiada jej uśmiechem. Kobieta ma brązowe włosy. Zamiatacz zatrzymuje się i opiera na trzonku miotły, a gdy tak stoi, tygrys przemyka obok z głuchym pomrukiem, ocierając się o pręty klatki. Mężczyzna wkłada rękę przez pręty i dotyka jego boku. Przez chwilę nie dzieje się nic.

 

I nagle rozpętuje się piekło.

 

Tygrys rzuca się, kobieta krzyczy, ramię mężczyzny grzęźnie między prętami, a on odwracając głowę, lewą ręką próbuje sięgnąć zewnętrznej barierki, czegoś się uchwycić. Tygrys trzyma ramię jak pies wielką kość, pionowo między łapami, i obgryza ją od góry. Dwaj mężczyźni, którzy przystanęli z dziećmi, przeskakują przez barierkę, chwytają zamiatacza w pasie i za szukające oparcia ramię, próbują go odciągnąć. Trzeci mężczyzna wtyka parasol między pręty i raz za razem dźga tygrysa pod żebra. Słychać wściekły ryk, tygrys powstaje na tylne łapy i trzymając kurczowo ramię mężczyzny potrząsa głową w tę i we w tę, jakby szarpał linę. Uszy położył po sobie, huczy jak lokomotywa. Zamiatacz ma twarz białą jak kreda, przez cały ten czas z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk.

 

I nagle, jakby gra nie była warta świeczki, tygrys puszcza. Trzej mężczyźni upadają, bryzga krew. Tygrys zacina ogonem, zamiatacz pełznie za barierkę i wstaje. Nie ma śladu po kobiecie w fioletach. Dziadek nie odwrócił się. Ani nie kazał mnie się odwrócić, choć mam dopiero cztery lata. Widzę wszystko – później zrozumiem, że dziadek chciał, bym to widziała.

 

A potem zamiatacz przebiega obok nas, owijając wokół ramienia kawałek rozdartego podkoszulka. Śpieszy do punktu medycznego, czerwony na twarzy, wściekły. Wówczas wydawało mi się, że ze strachu, teraz wiem, że z zażenowania i wstydu. Wzburzone tygrysy krążą wzdłuż kraty. Zamiatacz pozostawia za sobą ciemną smugę na żwirze. Kiedy nas mija, dziadek mówi: „Mój Boże, ależ głupiec z pana”. Mężczyzna odpowiada coś słowami, których nie wolno mi powtarzać.

 

Więc surowym i wyniosłym tonem, jak przystało na osobę w lśniących lakierkach, śmiało, bo za rękę trzyma mnie dziadek, mówię: „Głupiec z niego, prawda?”.

 

Ale dziadek ciągnie mnie za rękę i już gna za zamiataczem, wołając, żeby się zatrzymał, bo może mu pomóc.

 

1

 

Wybrzeże

 

Czterdzieści dni duszy rozpoczyna się pierwszego poranka po śmierci. Zanim nadejdzie, dusza spoczywa przez noc na przepoconych poduszkach i nieruchomo obserwuje, jak żywi krzyżują ciału ręce i zamykają powieki, jak pokój wypełnia się kadzidlanym dymem i ciszą, a wszystko po to, by zatrzymać duszę w domu, nie pozwolić jej wypłynąć przez okna, drzwi i szczeliny podłogi niczym rzeka. Żyjący wiedzą, że o świcie dusza opuści ich i zacznie krążyć po swych dawnych ścieżkach, odwiedzi szkoły i akademiki, wojskowe koszary i czynszówki, domy zmiecione z powierzchni ziemi i zbudowane na nowo, wszystkie miejsca przypominające o miłości i winie, trudnościach i bezmiernym szczęściu, o radościach, które dla innych nie mają znaczenia. Czasem podróż niesie duszę tak daleko i długo, że zapomina wrócić. Dlatego na ten czas żywi zapominają o własnych rytuałach: przez czterdzieści dni niczego nie sprzątają ani nie myją, niczego nie porządkują ani nie wyrzucają, w nadziei, że uczucie i tęsknota przywiodą duszę z powrotem do domu, a ona przekaże im jakiś znak, wiadomość lub przebaczenie.

 

Odpowiednio przywabiona, dusza w końcu wróci i zacznie szperać w szufladach i zaglądać do kredensu, na nowo odkrywając rzeczy: dzwonek u drzwi, suszarkę na naczynia i telefon, przypominając sobie, co do czego służy. Będzie dotykać rzeczy wydających dźwięki, żeby wszyscy domownicy wiedzieli, że jest tutaj z nimi i by znaleźć ukojenie w tym, co było jej życiem.

 

Babcia przypomniała mi o tym cichym głosem przez telefon, kiedy już powiadomiła mnie, że dziadek nie żyje. Czas czterdziestu dni był dla niej czymś oczywistym i zdroworozsądkowym, w końcu pochowała rodziców, starszą siostrę, kuzynów i ludzi z jej miasteczka. Zawsze wspominała o tym, gdy chciała pocieszyć dziadka po stracie pacjenta, o którego walczył ze szczególnym zaangażowaniem. To zwykły przesąd, uważał dziadek, lecz z upływem lat wiara babci umacniała się, a opór dziadka słabł.

 

I właśnie z owych czterdziestu dni nas okradziono, co babcię oburzyło i wściekło – ze względu na okoliczności śmierci dziadka z czterdziestu dni zostało raptem trzydzieści siedem albo trzydzieści osiem. O tym, że odszedł, babcia nie miała pojęcia, kiedy dzień wcześniej prasowała mu koszule, ani rano, kiedy zmywała naczynia. Jakie tego mogą być skutki dla jego duszy, bała się nawet myśleć. Dziadek zmarł samotnie, z dala od domu, w szpitalu zapadłej mieściny Zdrevkovo po drugiej stronie granicy. Nikt, z kim rozmawiała babcia, nie wiedział, gdzie leży Zdrevkovo, i gdy zapytała mnie, co dziadek mógł tam robić, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia.

– Kłamiesz – rzuciła.

– Nie kłamię, Bako.

– Mówił, że jedzie się z tobą spotkać.

– Ale to nieprawda.

 

Najwyraźniej okłamał i ją, i mnie. Skorzystał z tego, że wybrałam się w podróż i wymknął się – tydzień temu wsiadł w autobus, opowiadała babcia, i pojechał, zaraz po moim wyjeździe – a dlaczego, tego nie wiedziała żadna z nas. Szpital w Zdrevkovie potrzebował aż trzech dni, by odnaleźć babcię i moją matkę i powiadomić je, że dziadek zmarł, a jego ciało zostanie wkrótce przetransportowane. Rano trafiło do kostnicy w Mieście, ale ja byłam już ponad sześćset kilometrów od domu, na ostatniej stacji benzynowej przed granicą. Z przyciśniętą do ucha słuchawką telefonu na żetony stałam w szalecie z podwiniętymi nogawkami spodni i sandałami w dłoni, a moje bose stopy ślizgały się na zielonych kafelkach obok zdezelowanej umywalki.

 

Ktoś przytwierdził do kranu zgięty gumowy wąż, który zwisał z rur bojlera końcówką do dołu, kaszląc na podłogę cienkimi strumieniami wody. Musiało to trwać już od wielu godzin – woda była wszędzie, zalewała wyżłobienia między kafelkami, tworzyła sadzawki wokół kucanych ubikacji, ściekała przez próg i wpływała do wysuszonego ogrodu na tyłach wychodka. W babci klozetowej, podstarzałej kobiecie z głową owiniętą pomarańczową chustą, która drzemała w kącie na krześle, nie budziło to najmniejszego niepokoju. Zwitkiem banknotów skłoniłam ją do opuszczenia swego stanowiska, zanim podniosłam słuchawkę, pełna obaw, co może zwiastować wcześniejsze siedem wezwań na pagera.

 

Byłam wściekła, że babcia wcześniej nie wspomniała mi o wyjeździe dziadka. Oznajmił jej i mojej mamie, że moja misja dobrej woli – szczepienia w sierocińcu w Brejevinie – spędza mu sen z powiek, wobec czego wyrusza, żeby mi pomóc. Nie mogłam jednak babci strofować, bo wtedy wydałoby się, że wiedziałam o chorobie dziadka, a to skrywaliśmy przed nią skrzętnie – i ja, i on. Pozwoliłam więc jej się wygadać i nie wspomniałam słowem o tym, jak trzy miesiące wcześniej towarzyszyłam dziadkowi podczas wizyty w Wojskowej Akademii Medycznej, gdzie dowiedział się o chorobie i gdzie onkolog, jego wieloletni kolega, pokazał mu wyniki badań tomograficznych, a dziadek, położywszy kapelusz na kolanach, powiedział: „Cholera! Szukasz komara, a znajdujesz osła”.

 

Wrzuciłam dwie kolejne monety i w automacie zatrzeszczało. Z ceglanych gzymsów szaletu wróble sfruwały do kałuży u moich stóp, nurkowały i wirowały jak bączki, strząsając wodę z grzbietów. W palącym słońcu wczesne popołudnie zastygło w bezruchu, w toalecie stało gorące, wilgotne powietrze. Przez rozświetlone słońcem wejście widziałam drogę do punktu granicznego, a na niej – ciasno upchane samochody na lśniącym asfalcie. Widziałam także nasz samochód z wgnieceniem po lewej stronie, skutek małej stłuczki z traktorem. Siedząca za kierownicą Zóra wystawiła długą nogę przez otwarte drzwi i im bliżej kolejka przesuwała się do punktu kontroli, tym częściej rzucała spojrzenia w stronę szaletu.

 

– Dzwonili wczoraj wieczorem – powiedziała babcia, podnosząc głos. – Pomyślałam: coś im się pomyliło. Nie chciałam do ciebie dzwonić i martwić cię, dopóki się nie upewniłyśmy. Przecież to mógł być ktoś inny. Ale dziś rano twoja matka poszła do kostnicy. – Babcia zamilkła, a potem dodała: – Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem.

– Ja też nie – powiedziałam.

– Przecież miał się z tobą spotkać.

– Nie wiedziałam o tym.

 

Ton jej głosu się zmieniał. Babcia nabrała podejrzeń, bo nie płaczę ani nie histeryzuję. Najwidoczniej przez pierwsze dziesięć minut rozmowy sądziła, że mój spokój wynika z okoliczności: mam dyżur w zagranicznym szpitalu, wokół pełno kolegów. Zaatakowałaby mnie wcześniej, gdyby wiedziała, że ukrywam się w przygranicznym szalecie, żeby Zóra mnie nie usłyszała.

– Nie masz mi nic do powiedzenia? – zapytała.

– Co mam powiedzieć, Bako? Nie rozumiem, dlaczego skłamał, że do mnie jedzie.

– Nawet nie spytałaś, czy to był wypadek – zauważyła. – Dlaczego nie spytałaś? Nie interesuje cię, jak zmarł?

– Nie miałam pojęcia, że wyjechał. W ogóle nie miałam pojęcia, co się u was dzieje.

– Ale nie płaczesz – stwierdziła.

– Ty też nie.

– Twoja matka jest zdruzgotana – powiedziała. – Musiał zdawać sobie sprawę. Powiedzieli, że był już bardzo chory. Musiał więc wiedzieć i musiał się z kimś tym podzielić. Mówił ci?

– Gdyby wiedział, nigdzie by nie wyjeżdżał – zauważyłam, starając się, by mój głos brzmiał pewnie. – Wiedziałby, że mu nie wolno.

 

Na metalowej półce nad lustrem leżały starannie ułożone, białe ręczniki. Wytarłam twarz i szyję, najpierw jednym, potem drugim. Moja skóra zostawiała na nich szare smugi, dopóki nie zużyłam piątego. W szalecie nie było kosza na brudy, położyłam je więc na krawędzi umywalki.

 

– Gdzie go znaleziono? – zapytałam. – Jak daleko dotarł?

– Nie wiem – odparła. – Nie powiedzieli nam. Gdzieś na drugą stronę.

– Może to był jakiś specjalistyczny szpital?

– Po prostu jechał za tobą.

– Zostawił jakiś list?

 

Nie zostawił. Uświadomiłam sobie, że mama i babcia potraktowały jego podróż jako kolejny wyraz sprzeciwu wobec emerytury. Podobnie jak znajomość z obłożnie chorym pacjentem spoza Miasta – wymyśliliśmy go, żeby ukryć wizyty dziadka u onkologa, z którym zwykł spotykać się na cotygodniowym obiedzie dla lekarzy, a który ostatnio podawał mu zastrzyki uśmierzające ból. „Kolorowe mikstury”, mawiał dziadek po powrocie do domu, jakby uważał przez cały czas, że to tylko woda z rozcieńczonym barwnikiem spożywczym, jakby to wszystko nie miało już znaczenia. Początkowo, lepiej lub gorzej, zachowywał pozory zdrowia, co ułatwiało nam utrzymanie jego choroby w tajemnicy. Lecz gdy pewnego razu zobaczyłam go po powrocie z terapii, zagroziłam, że podzielę się sekretem z matką, a wtedy dziadek rzucił krótko: „Nie waż się”. I na tym się skończyło.

 

– Dotarłyście już do Brejeviny? – zapytała babcia.

– Jesteśmy na granicy – powiedziałam. – Przed chwilą zjechałyśmy z promu.

 

Rząd samochodów znowu się przesunął. Zobaczyłam, jak Zóra rozdeptuje papierosa na ziemi, siada za kierownicą i zamyka drzwi z trzaskiem. Wśród ludzi stojących na żwirowanym poboczu zapanowało poruszenie: ci, którzy wysiedli, żeby rozprostować kości, zapalić papierosa, sprawdzić opony i ile jeszcze samochodów przed nimi, napełnić butelki wodą ze źródła, ukryć kanapki i ciastka, które chcieli przemycić, wysiusiać się pod ścianą szaletu, wszyscy oni rzucili się do samochodów.

 

Babcia zamilkła. Przez dłuższą chwilę słyszałam tylko szumy na linii. A potem oznajmiła:

– Twoja matka chce, żeby pogrzeb odbył się jak najszybciej. Czy Zóra nie mogłaby sama pojechać do Brejeviny?

Gdybym powiedziała o tym Zórze, zmusiłaby mnie do powrotu. Oddałaby mi samochód, zabrała przenośne lodówki ze szczepionkami i ruszyła przez granicę autostopem, byleby tylko dotrzeć z naszą przesyłką do sierocińca na wybrzeżu.

– Jesteśmy niemal na miejscu, Bako – powiedziałam. – Mnóstwo dzieci czeka na te zastrzyki.

 

Nie prosiła więcej. Powiedziała tylko, kiedy i gdzie odbędzie się pogrzeb, chociaż to akurat wiedziałam – wysoko na Strminie, na wzgórzu ponad Miastem, tam, gdzie pochowano Mamę Werę, moją praprababkę. Babcia się rozłączyła, a ja odkręciłam łokciem kurek i napełniłam wodą butelki, które wzięłam, byleby tylko mieć pretekst do wyjścia z samochodu. Stojąc na zewnątrz na żwirze, opłukałam stopy, zanim założyłam sandały. Zóra zostawiła włączony silnik i wyskoczyła do szaletu, a ja zajęłam jej miejsce za kierownicą, przesunęłam fotel do przodu, żeby dopasować do swojego wzrostu i upewniłam się, że nasze zezwolenia i dokumentacje importowanych leków leżą w odpowiedniej kolejności na tablicy rozdzielczej. Dwa samochody przed nami spoceni celnicy w zielonych koszulach, które przywarły im do piersi, otwierali bagażnik samochodu jakiejś starszej pary i uważnie pochyleni, dłońmi w rękawiczkach rozpinali suwaki walizek.

 

Gdy Zóra wróciła, nie wspomniałam jej słowem o dziadku. I tak każda z nas miała za sobą ciężki rok. W styczniu popełniłam błąd, dołączając do strajku pielęgniarek, za co szpital wojewódzki ukarał mnie zawieszeniem na czas nieokreślony. Dlatego miesiącami tkwiłam w domu, co w pewnym sensie było błogosławieństwem, bo kiedy poznaliśmy diagnozę, mogłam opiekować się dziadkiem. Początkowo był z tego zadowolony, choć nigdy nie przepuszczał okazji, by z powodu tego zawieszenia nazywać mnie naiwnym głupkiem. Później, w miarę jak choroba się rozwijała, coraz mniej czasu spędzał w domu i mnie radził to samo. Nie chciał, żebym całymi dniami kręciła się smętnie koło niego. Widok mojej postaci pochylającej się nad jego łóżkiem w środku nocy przyprawiał go rzekomo o palpitacje, kiedy budził się bez okularów na nosie. „Przez twoje zachowanie, mówił, babcia zaczyna nabierać podejrzeń”. Zresztą podejrzane też było nasze milczenie, wymiana spojrzeń i fakt, że dziadek na emeryturze i ja bez pracy wydawaliśmy się bardziej zajęci niż kiedykolwiek. Dziadek chciał, żebym wybrała specjalizację i zdecydowała, co będę robić, gdy przywrócą mnie do łask – nie zdziwił się, gdy Srdjan, profesor inżynierii biochemicznej, z którym, jak twierdził dziadek, darłam koty, nie wstawił się za mną w komisji dyscyplinarnej. Posłuchałam więc rady dziadka i znowu zostałam wolontariuszką Związku Szpitali Uniwersyteckich – tak jak wtedy, gdy trwała wojna.

 

Z kolei dla Zóry wolontariat był okazją do oderwania się od afery, która wstrząsnęła Wojskową Akademią Medyczną. Od uzyskania dyplomu minęły już cztery lata, a ona ciągle tkwiła w centrum leczenia traum, łudząc się, że kontakt z różnymi procedurami chirurgicznymi pomoże jej wybrać specjalizację. Na swoje nieszczęście, większość tego czasu spędziła pod skrzydłami dyrektora ośrodka, znanego w całym Mieście jako Żelazna Rękawica. Na to przezwisko zarobił w czasach, gdy rządził położnictwem – przystępując do badania macic nie zdejmował srebrnych bransoletek, zdobiących jego nadgarstki. Zóra miała swoje zasady i otwarcie przyznawała, że jest niewierząca. Kiedy miała trzynaście lat, od księdza usłyszała, że zwierzęta nie mają duszy, na co odpowiedziała: „No to pieprz się, księżulku” – i wyszła z kościoła. Cztery lata kłótni z Żelazną Rękawicą zakończyły się incydentem, o którym sam prokurator krajowy zabronił jej wspominać. Na ten temat Zóra nie rozmawiała nawet ze mną, ale ze strzępków informacji krążących po szpitalnych korytarzach wynikało, że poszło o jakiś wypadek, o amputację palca u kolejarza. Podczas operacji Żelazna Rękawica, który może był trzeźwy, a może pijany, miał powiedzieć: „No i czym się tu martwić? Niech się pan ugryzie w palec, będzie mniej bolało, jak będę obcinał drugi”.

 

Naturalnie zanosiło się na proces, a Zórę wezwano, by zeznawała przeciwko Żelaznej Rękawicy. Mimo marnej reputacji, Rękawica wciąż miał sporo przyjaciół w środowisku lekarskim, dlatego Zóra była rozdarta – czy zaszkodzić człowiekowi, którym pogardzała od lat, czy ryzykować karierę i pozycję, którą dopiero zaczynała budować. I po raz pierwszy nikt – ani ja, ani jej ojciec, ani aktualny chłopak – nie mogliśmy jej niczego doradzić. Zanim wyruszyłyśmy z naszą misją, odbyłyśmy tygodniowe szkolenie w siedzibie Związku Szpitali. Przez cały czas Zóra w milczeniu znosiła zarówno moją ciekawość, jak i natarczywe telefony prokuratora krajowego. Dopiero dzień wcześniej niespodziewanie wyznała, że po powrocie do Miasta poprosi mojego dziadka o radę. Przez ostatni miesiąc nie miała okazji spotkać go w szpitalu, nie widziała więc jego zszarzałej twarzy i zwiotczałej skóry.

 

Obserwowałyśmy, jak celnik konfiskuje starszej parze dwa słoiczki kamyków z plaży, a potem ruchem ręki przyzywa następny samochód. Kiedy wreszcie przyszła nasza kolej, celnik przez dwadzieścia minut studiował nasze paszporty, dowody tożsamości, listy polecające z Uniwersytetu. Potem otworzył przenośne lodówki i ustawił je w rzędzie na asfalcie. Zóra stojąc nad nim z założonymi rękoma, zapytała: „Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że szczepionki znajdują się w lodówce nieprzypadkowo – znaczy to tyle, że są wrażliwe na temperaturę. W wiejskiej szkole tego pana nie uczono?”. Pozwoliła sobie na te słowa, bo wiedziała, że wszystko jest w porządku, a celnik nic nam nie może zrobić. Niemniej tym samym sprowokowała go do dalszych półgodzinnych poszukiwań broni, pasażerów na gapę, zwierząt bez zaświadczeń i skorupiaków.

 

Jeszcze dwanaście lat temu, przed wojną, mieszkańcy Brejeviny stanowili część naszego narodu. Granica była czystą formalnością, każdy mógł przez nią przejeżdżać, przechodzić albo przelatywać gdzie chciał, przez las, przez wodę, czy przez równinę. Po drodze dawało się celnikom kanapki albo słoiki z czuszką. Nikt cię nie pytał o nazwisko, a jednak, jak się później okazało, przez cały czas każdego ten problem bardzo nurtował – kwestia na jaką sylabę się zaczynało, a na jaką kończyło. Nasza misja w Brejevinie miała służyć odbudowie wzajemnych stosunków. Uniwersytet chciał współpracować z władzami lokalnymi i pomóc kilku sierocińcom stanąć na nogi, a jednocześnie zachęcić młodych ludzi z drugiej strony granicy, by przyjeżdżali do Miasta. Taki był długoterminowy, dyplomatyczny cel naszej podróży, ale mówiąc bez zbędnych ozdobników – Zóra i ja miałyśmy otoczyć opieką dzieci osierocone za sprawą naszych żołnierzy, sprawdzić, czy nie chorują na zapalenie płuc, gruźlicę i wszawicę i zaszczepić je przeciwko odrze, śwince, różyczce i innym chorobom, na które cierpiały podczas wojny i w latach spustoszenia, jakie po niej nastąpiły. Naszym kontaktem w Brejevinie był brat Antun, franciszkanin, który z wielką życzliwością i zapałem słał nam wiadomości na pagery, chcąc mieć pewność, że nasza podróż przebiega bez zakłóceń i zapewnić nas, że jego rodzice oczekują niecierpliwie, aż zwalimy im się na głowę. Brzmiał pogodnie jak na człowieka, który przez ostatnie trzy lata walczył o fundusze na założenie i budowę pierwszego oficjalnego domu dziecka na wybrzeżu, a jednocześnie dawał schronienie sześćdziesięciorgu dzieciom w klasztorze, który mógł pomieścić dwudziestu mnichów.

 

Zóra i ja udałyśmy się w tę charytatywną podróż, zanim nasze drogi życiowe rozeszły się po raz pierwszy od dwudziestu paru lat, odkąd się poznałyśmy. Miałyśmy nosić białe lekarskie kitle nawet po pracy, żeby budzić zarazem zaufanie i lęk. Nasze cztery lodówki pełne szczepionek M-M-R II i IPV mogły onieśmielać, dlatego wiozłyśmy też słodycze, żeby przekupić dzieci, które na widok strzykawek będą pewnie płakać i krzyczeć.

 

Miałyśmy w samochodzie starą, od lat już nieaktualną mapę. Służyła nam w każdej podróży, o czym świadczyły ślady flamastrów na całej powierzchni: przekreślonych na krzyż miejsc należało unikać w drodze na konferencje medyczne czy gdziekolwiek indziej, ludziki z koślawymi nartami wskazywały górskie miejscowości, które lubiłyśmy najbardziej, a które nie były już częścią naszego państwa.

 

Nie mogłam znaleźć na mapie Zdrevkova, miasteczka, w którym zmarł mój dziadek. Nie mogłam znaleźć także Brejeviny, ale o tym, że na mapie jej nie ma, wiedziałam wcześniej, więc sama ją naniosłam. Była to niewielka wioska nad morzem, czterdzieści kilometrów na wschód od nowej granicy. Jechałyśmy przez wsie z domami krytymi czerwoną dachówką, trzymającymi się kurczowo morskiego brzegu, mijałyśmy cerkwie i końskie pastwiska, stromo wznoszące się łąki porosłe fioletowymi dzwonkami, skrzące się w słońcu wodospady, spływające z pionowych skał nad drogą. Co jakiś czas przejeżdżałyśmy przez tereny leśne oraz gaje oliwne, tu i ówdzie wystrzelały w górę cyprysy. Tam, gdzie las opadał w dół zbocza, spomiędzy drzew prześwitywało morze lśniące jak ostrze noża. Niektóre odcinki drogi pokryto asfaltem, ale nie brakowało też miejsc zrytych koleinami i pokrytych żwirem, których od lat nie naprawiano.

 

Samochód podskakiwał na wybojach wzdłuż pobocza, aż słychać było brzęk szklanych fiolek w lodówkach. Trzydzieści kilometrów przed Brejeviną pojawiało się coraz więcej reklam pensjonatów, restauracji i usług, które znowu zarabiały na turystach odwiedzających przybrzeżne wyspy. Zobaczyłyśmy przydrożne stragany z owocami i miejscowymi specjałami i mnóstwo tabliczek polecających: domowe ciasteczka pieprzowe, rakiję z liści winogron, miód z okolicznych pasiek, konfitury z wiśni, figi w syropie. Babcia trzy razy wysłała mi wiadomość na pager, i choć Zóra miała telefon komórkowy, nie mogłam przy niej rozmawiać. Zatrzymałyśmy się na pierwszym napotkanym parkingu z telefonem na żetony, grillem pod niebieską płachtą i ubikacją kilka metrów dalej.

 

Za grillem stała ciężarówka, a przy ladzie kłębili się w długiej kolejce żołnierze w mundurach polowych. Wachlowali się dla ochłody czapkami i machali do mnie, kiedy wysiadłam z samochodu i ruszyłam w stronę budki telefonicznej. Cygańskie dzieciaki, rozdające ulotki nowego klubu nocnego w Braczu, śmiały się do mnie za szybą kabiny, a chwilę potem pognały do naszego samochodu, żeby wysępić papierosy od Zóry.

 

Z budki widziałam wojskową ciężarówkę z pokrytą kurzem plandeką i kontuar grilla „Wołowina Boro”, przy którym zwalisty facet, najpewniej Boro we własnej osobie, olbrzymim nożem przerzucał hamburgery, kotlety cielęce i kiełbaski. Na polu kilka metrów za barem stała pocieszna brązowa krowa uwiązana do słupka wbitego w ziemię – przeszło mi przez myśl, że tym samym nożem Boro zabija krowy, oprawia tusze, przerzuca kotlety i kroi chleb. I przez chwilę zrobiło mi się żal stojących przy ladzie żołnierzy, nakładających na kanapki grubą warstwę cebuli.

 

Za kierownicą nie czułam bólu głowy. Chwycił mnie dopiero, kiedy babcia podniosła słuchawkę po szóstym sygnale, i kiedy po jej pierwszych słowach usłyszałam przeszywający czaszkę świst jej aparatu słuchowego. Kiedy go przyciszyła, dobiegło mnie tylko lekkie brzęczenie i w tle cichy, lecz stanowczy głos matki, która rozmawiała z kimś, kto przyszedł złożyć kondolencje.

– Nie ma śladu po jego rzeczach! – zawołała babcia histerycznie.

Poprosiłam, żeby się uspokoiła i wytłumaczyła, co się stało.

– Jego rzeczy! – wykrzyknęła. – Rzeczy dziadka… Twoja matka poszła do kostnicy. Mieli jego garnitur, płaszcz, buty. Ale jego r z e c z y, Natalio! Zniknęły, przepadły!

– Jakie rzeczy?

– Dobry Boże! Jeszcze się pyta „jakie rzeczy”! – usłyszałam, jak uderzyła dłonią w udo. – Czy ty mnie słuchasz? Przecież ci mówię. Jego rzeczy zniknęły – te bydlaki ze szpitala wszystko rozkradły, połasiły się na jego kapelusz, parasol, na portfel. Wyobrażasz to sobie? Okradać zmarłego?

 

Mogłam to sobie wyobrazić, bo słyszałam o różnych rzeczach, które działy się w naszym szpitalu. Zdarzało się to zwłaszcza w przypadku niezidentyfikowanych zwłok, a sprawcy otrzymywali zwykle tylko upomnienie.

– Czasem coś się pomiesza – uspokajałam ją. – To pewnie mały szpital, Bako. Może są jakieś opóźnienia. Może zapomnieli wysłać.

– A zegarek, Natalio?

– Bako, proszę cię.

Przypomniałam sobie kieszeń jego płaszcza i Księgę Dżungli.