Książka
- Delikatna równowaga Rohinton Mistry
Dla Freny
Ty, która trzymasz tę książkę w białej dłoni, ty, który zanurzasz się w miękki fotel, powiadając sobie: „Może mnie to rozerwie”. Odczytawszy dzieje tajemnych niedoli ojca Goriot, zjecie ze smakiem obiad, składając swą nieczułość na karb autora, pomawiając go o przesadę, o poezję. Ach, wiedzcie: dramat ten nie jest ani wymysłem, ani romansem. All is true.
Honoré de Balzac, Ojciec Goriot*
*Przekład Tadeusza Żeleńskiego (Boya)
Prolog: 1975
Spęczniały od podróżnych ekspres poranny zwolnił biegu, po czym raptownie szarpnął do przodu, jakby zamierzał na powrót przyśpieszyć. Podstępna zmiana tempa narobiła zamętu wśród pasażerów. Zawieszona u wejścia wybrzuszona ludzka masa nabrzmiała groźnie niczym rozdęta do granic bańka mydlana.
W wagonie Maneck Kohlah, trzymający się uchwytu nad głową i podpierany bezpiecznie przez stłoczoną wokół ciżbę, poczuł, jak czyjś łokieć wytrąca mu z ręki podręczniki. Chudym młodzieńcem z sąsiedniego siedzenia rzuciło prosto w ramiona mężczyzny siedzącego naprzeciwko. Podręczniki Manecka wylądowały na jego grzbiecie.
− Au! – wykrzyknął młodzieniec, gdy jeden z tomów rąbnął go w plecy.
Wśród śmiechu chłopak i jego stryj wyplątali się ze swoich objęć. Ishvar Darji, ze zdeformowanym lewym policzkiem, pomógł bratankowi podnieść się i wrócić na miejsce.
− Wszystko w porządku, Om?
− Jasne, poza dziurą w plecach – odpowiedział Omprakash Darji, podnosząc dwie książki obłożone brązowym papierem. Zważył je w szczupłych dłoniach i rozejrzał się wokół, szukając tego, kto je upuścił.
Maneck zgłosił się po swoją własność. Wzdrygnął się na myśl o tym, jak ciężkie podręczniki grzmocą w ten kruchy kręgosłup. Przypomniało mu się, jak wiele lat wcześniej zabił kamieniem wróbla i jak później zrobiło mu się od tego niedobrze.
Pośpieszył z gorączkowymi przeprosinami.
− Bardzo mi przykro, książki mi się wyśliznęły...
− Nie przejmuj się – uspokajał Ishvar. – To nie twoja wina.
A zwracając się do bratanka, dodał:
− Całe szczęście, że nie było na odwrót, no nie? Jakbym ja zwalił się na ciebie, tobym ci kości pogruchotał.
Zaśmiali się znowu, a skruszony Maneck razem z nimi.
Ishvar Darji nie był tęgim mężczyzną. Ich żarciki odnosiły się nie tyle do tuszy, co do kontrastu z kościstymi członkami Omprakasha. Raz jeden, raz drugi rzucał jakiś dowcip na ten temat. Kiedy zasiadali do wieczornego posiłku, Ishvar zawsze nakładał większą porcję na emaliowany talerz bratanka, a w przydrożnej dhabie* czekał, aż Omprakash oddali się po wodę lub do latryny, a następnie szybko przekładał część swojego jedzenia na jego liść.
Na protesty Omprakasha Ishvar mówił:
− A co będzie, kiedy wrócimy do wioski? Pomyślą, że w mieście morzyłem mojego bratanka głodem i sam zjadałem wszystko. Jedz, jedz! Muszę cię podtuczyć, tylko tak ocalę honor!
− Spokojna głowa – odgryzał się Omprakash. – Jeśli twój honor waży choć połowę tego co ty, to i tak wystarczy aż nadto.
Mimo to sylwetka Omprakasha na przekór zabiegom stryja nadal odznaczała się zapałczaną wątłością. Także ich zasoby wyglądały chudo i mizernie, a triumfalny powrót do wioski wciąż pozostawał odległym marzeniem.
Jadący na południe ekspres zwolnił ponownie. Szczękające wagony zatrzymały się z pneumatycznym sykiem. Pociąg stał między stacjami. Hamulce sapały jeszcze kilka chwil, wypuszczając powietrze, potem zamarły.
Omprakash wyjrzał przez okno, żeby ustalić, gdzie stanęli. Za płotem odgradzającym tory, wzdłuż rowu, którym płynęły ścieki, stały byle jak sklecone budy. Dzieci grały w coś przy użyciu patyków i kamieni. Pomiędzy nimi podskakiwał podniecony szczeniak, próbujący włączyć się do gry. Opodal mężczyzna z nagim torsem doił krowę. Mogli być wszędzie.
W stronę pociągu popłynęła gryząca woń dymu z ognia podsycanego wysuszonym krowim łajnem. Zaraz przed nimi, przy przejeździe kolejowym, zebrał się tłum. Kilku mężczyzn wyskoczyło z wagonu i ruszyło wzdłuż torów.
− Obyśmy zdążyli na czas – powiedział Omprakash. – Jak ktoś tam dotrze przed nami, to ciemna mogiła.
*Dhaba – przydrożna jadłodajnia lub restauracja.
*
Maneck Kohlah zapytał, jak daleko jadą. Ishvar wymienił stację.
− O, to tak jak ja – powiedział Maneck, skubiąc palcami skąpy wąsik.
Ishvar podniósł wzrok ku gęstwinie nadgarstków pnącej się w stronę sufitu, z nadzieją, że wypatrzy wśród nich cyferblat.
− Przepraszam, która jest? – spytał kogoś przez ramię. Zagadnięty mężczyzna z gracją podciągnął mankiet i odsłonił zegarek: za kwadrans dziewiąta.
− No dalej, brachu, rusz się! – zawołał Omprakash, uderzając dłonią w siedzenie między swoimi udami.
− Nie taki posłuszny jak woły u nas w wiosce, co? – powiedział jego stryj, a Maneck się roześmiał.
– Serio! – dodał. Odkąd pamiętał ich wioska nigdy nie przegrała w wyścigu wolich zaprzęgów, które odbywały się przy okazji różnych świąt.
− Wystarczy działka opium i pociąg będzie śmigał jak te woły – poradził Omprakash.
Przez zatłoczony wagon przeciskał się sprzedawca grzebieni, pstrykając plastikowymi zębami sporego grzebienia. Podróżni utyskiwali i złorzeczyli, rozzłoszczeni, że zakłóca im się spokój.
− Hej, ty! – przywołał go Omprakash.
− Opaska na włosy, plastikowa, nie do złamania, spinka do włosów, plastikowa, w kształcie kwiatu, w kształcie motyla, grzebień kolorowy, nie do złamania. – Sprzedawca grzebieni recytował monotonnie bez większego zapału, niepewny, czy ma przed sobą prawdziwego klienta, czy tylko znudzonego podróżą żartownisia.
− Grzebienie, duże, małe, różowe, pomarańczowe, brązowe, zielone, żółte, niebieskie. Grzebienie nie do złamania.
Omprakash na próbę przeczesał włosy kilkoma egzemplarzami, ostatecznie wybrał czerwony w rozmiarze kieszonkowym. Zanurzył rękę w spodniach i wyłuskał monetę. Sprzedawca, znosząc nieprzyjazne łokcie i ramiona, odliczył resztę. Rękawem koszuli otarł olejek do włosów z odrzuconych grzebieni i schował je z powrotem do przewieszonej przez ramię torby. Na wierzchu zostawił tylko jeden duży, z dwoma rzędami zębów, którymi miękko pstrykał przeciskając się dalej przez wagon.
− Co się stało z twoim żółtym grzebieniem? – zapytał Ishvar.
− Pękł na pół.
− Jak?
− Miałem go w tylnej kieszeni i na nim usiadłem.
− To nie jest dobre miejsce dla grzebienia. Grzebienia używa się do głowy, a nie do siedzenia, Om.
Zawsze mówił na bratanka Om, a Omprakashem nazywał go tylko w gniewie.
− Gdyby to było twoje siedzenie, grzebień roztrzaskałby się na setki kawałków – odciął się bratanek, a Ishvar parsknął śmiechem.
Tylko przeorany blizną lewy policzek trwał pewnie niczym keja, wokół której falowały zmarszczki jego uśmiechów. Żartobliwie połaskotał Omprakasha pod brodą. Ich zachowanie zwykle nie wskazywało na dzielącą ich różnicę wieku – jeden miał czterdzieści sześć lat, drugi siedemnaście.
− Uśmiechnij się, Om. Jak się tak złościsz i krzywisz, to mina nie pasuje do tej fryzury na bohatera. − Mrugnął do Manecka, żeby włączyć go do zabawy.
− Z takim czubem będziesz miał powodzenie u dziewczyn. Ale spokojna głowa, Om. Wybiorę dla ciebie miłą żonę. Dużą i silną kobietę, i żeby miała ciała za dwie.
Omprakash wyszczerzył zęby i nowym grzebieniem fantazyjnie zaczesał sobie grzywę. Nic nie wskazywało, że pociąg niebawem ruszy. Mężczyźni, którzy wcześniej wyprawili się na zewnątrz, wrócili z nowiną, że przy torach niedaleko przejazdu po raz kolejny znaleziono czyjeś zwłoki. Maneck przysunął się do drzwi, by posłuchać. Szybki i przyjemny sposób na zejście, pomyślał. Byle tylko pociąg uderzył człowieka równo.
− Może to ma coś wspólnego ze stanem wyjątkowym – dodał ktoś.
− A co tu niby jest wyjątkowego?
− Dziś rano pani premier przemawiała w radiu. Coś że kraj jest zagrożony od środka.
− Brzmi jak następna rządowa szopka.
− Dlaczego wszyscy się uparli, żeby umierać na torach? – utyskiwał ktoś inny. – Żadnego poważania dla takich jak my. Morderstwa, samobójstwa, zbrodnie naksalickich terrorystów*, śmiertelne zejście na komendzie – a skutek taki, że pociągi się spóźniają. A może by tak trucizna, wysoki budynek albo nóż?
Wreszcie wyczekiwany z dawna pomruk przetoczył się przez wagony, a po długim, stalowym kręgosłupie pociągu przebiegł dreszcz. Na twarzach pasażerów zajaśniała ulga. Kiedy skład z wolna mijał przejazd kolejowy, wszyscy wyciągnęli szyje, by zobaczyć przyczynę opóźnienia. Trzech umundurowanych policjantów stało nad pośpiesznie przykrytymi zwłokami oczekującymi na podróż do kostnicy. Niektórzy pasażerowie dotknęli czoła lub złożyli dłonie i wyszeptali „Ram, Ram”**.
* Naksalici – zbiorowe określenie obejmujące różne maoistowskie ugrupowania polityczne działające w Indiach od przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Nazwa pochodzi od miejscowości Naksalbari w Bengalu Zachodnim, w której Komunistyczna Partia Indii wywołała w 1967 roku powstanie chłopskie. Dziś naksalici działają przede wszystkim na lesistych terenach stanów Orisa, Andhra Pradeś, Ćhattisgarh i Dźharkhand.
** Ram, Ram – wezwanie do hinduskiego boga Ramy.
*
Maneck Kohlah wyszedł z pociągu za stryjem i bratankiem i razem opuścili peron.
− Przepraszam – powiedział, wyciągając z kieszeni jakiś list – jestem nowy w tym mieście, czy wiecie może jak dojść pod ten adres?
− Pytasz niewłaściwych ludzi – odparł Ishvar, nie patrząc na kartkę. – Też jesteśmy tu nowi.
Za to Omprakash zerknął na list.
− Patrz, przecież to to samo imię Ishvar wydobył z kieszeni sfatygowaną kwadratową karteczkę i porównał. Jego bratanek miał rację, proszę bardzo: Dina Dalal, a potem adres.
Omprakash spojrzał na Manecka z nagłą wrogością.
− Po co idziesz do Diny Dalal? Jesteś krawcem?
− Ja, krawcem? Nie, to przyjaciółka mojej matki.
Ishvar klepnął bratanka po ramieniu.
− Widzisz, panikowałeś i tyle. Chodź, poszukajmy tego domu.
Maneck nie rozumiał, co mają na myśli, do czasu gdy wyszli ze stacji i Ishvar wyjaśnił mu.
− Chodzi o to, że Om i ja jesteśmy krawcami. Dina Dalal ma pracę dla dwóch krawców. Idziemy się zgłosić.
− I myśleliście, że ja tam biegnę, żeby ukraść wam pracę – uśmiechnął się Maneck. – Nic się nie martwcie, jestem tylko studentem. Dina Dalal i moja matka chodziły razem do szkoły. Pozwoliła mi zatrzymać się u siebie na parę miesięcy, to wszystko.
Spytali panwalę* o drogę i podążyli wskazaną ulicy. Omprakash nadal był trochę nieufny.
− Jeśli zatrzymujesz się u niej na kilka miesięcy, to gdzie masz kufer i wszystkie klamoty? Masz tylko dwie książki?
− Dzisiaj mam ją poznać. W przyszłym miesiącu przeniosę rzeczy z akademika.
Minęli żebraka rozłożonego na niedużej drewnianej platformie wyposażonej w kółka, które utrzymywały ją cztery cale nad ziemią. Żebrak nie miał ani jednego palca u dłoni, a jego nogi zostały amputowane tuż przy pośladkach.
− O babu, ek pajsa da-re! – zaśpiewał, potrząsając blaszaną puszką trzymaną między zabandażowanymi dłońmi. – O babu! Haj babu! Are babu, ek pajsa da-re!**
− To jeden z najgorszych przypadków, jakie widziałem, odkąd przyjechaliśmy do miasta – powiedział Ishvar, a dwaj pozostali potaknęli. Omprakash przystanął, by wrzucić monetę do puszki.
Przeszli przez jezdnię i jeszcze raz spytali o drogę.
− Od dwóch miesięcy mieszkam w tym mieście – powiedział Maneck – ale jest takie wielkie i pogmatwane. Rozpoznaję tylko niektóre duże ulice. Wszystkie małe przecznice wyglądają tak samo.
− My tu siedzimy sześć miesięcy i ciągle mamy z tym problem. Na początku byliśmy całkiem zagubieni. Za pierwszym razem nie potrafiliśmy nawet wsiąść do pociągu i przepuściliśmy ze dwa czy trzy, zanim nauczyliśmy się rozpychać.
Maneck odparł, że nienawidzi tego miejsca i nie może się doczekać, aż w przyszłym roku po skończeniu college’u wróci do swojego domu w górach.
− My też przyjechaliśmy tylko na krótko – powiedział Ishvar. – Zarobić trochę pieniędzy i wracać do naszej wioski. Na co komu takie wielkie miasto? Hałas i tłum, mieszkać nie ma gdzie, wody mało, wszędzie śmieci. Potworność.
− Nasza wioska jest daleko stąd – wyjaśnił Omprakash. – Żeby do niej dotrzeć, trzeba jechać cały dzień pociągiem, od rana do nocy.
− I dotrzemy do niej, a jak! – dodał Ishvar. – Nie ma to jak rodzinne strony.
− Mój dom jest na północy – powiedział Maneck. – Trzeba jechać dzień i noc i potem jeszcze jeden dzień. Z okien naszego domu widać zaśnieżone szczyty górskie.
− Koło naszej wioski płynie rzeka – rzekł Ishvar. – Człowiek widzi jej blask i słyszy jej śpiew. Piękne miejsce.
Przez chwilę szli w milczeniu, zajęci myślami o domu. Omprakash przerwał ciszę, wskazując na stoisko z sorbetem arbuzowym.
– To byłoby coś w sam raz na taki upał.
Sprzedawca zamieszał chochlą w balii, pobrzękując kawałkami lodu unoszącymi się w morzu ciemnej czerwieni.
− Napijmy się – powiedział Maneck. – Wygląda pysznie.
− My nie – odpowiedział szybko Ishvar. – Rano jedliśmy duże śniadanie. − Omprakash starł z twarzy wyraz tęsknoty.
− Zgoda – przystał Maneck bez przekonania, zamawiając jedną dużą szklankę. Przyjrzał się uważnie krawcom, którzy stali z odwróconymi oczami, nie patrząc na kuszącą balię ani na jego zmrożoną szklankę. Zauważył ich zmęczone twarze, ubogą odzież, znoszone sandały.
Wypił połowę.
− Już nie mogę. Chcecie?
Pokręcili głowami.
− Inaczej się wyleje.
− Dobra, brachu, jak tak, to w porządku – odrzekł Omprakash i wziął sorbet. Wypił kilka łyków, potem podał stryjowi.
Ishvar opróżnił szklankę i zwrócił sprzedawcy.
− Pyszne było – oznajmił z promiennym uśmiechem zadowolenia. – To naprawdę miłe, że się z nami podzieliłeś, bardzo nam smakowało, dziękujemy. − Bratanek posłał mu strofujące spojrzenie, by tamten opamiętał się nieco.
Tyle wdzięczności za jeden mały sorbet, pomyślał Maneck. Obaj sprawiali wrażenie złaknionych zwykłej życzliwości.
* Panwala – sprzedawca betelu; pan – betel, popularna w Indiach używka o działaniu orzeźwiającym, podawana po posiłku. W jej skład wchodzą liście betelu (krzewu z rodziny pieprzowatych), nasienie areki, mleko wapienne, goździki i inne przyprawy. Barwi wargi na czerwono, a zęby z czasem na czarno.
** O babu... – „Panie, daj mi jedną pajsę”; pajsa – jedna setna rupii. Żebrak prawdopodobnie śpiewa popularną piosenkę z filmu Vachan (1955, reż. Raj Rishi).
(...)
1. Miasto nad morzem
Dina Dalal nieczęsto pozwalała sobie na to, by z żalem bądź goryczą patrzeć wstecz na swoje życie lub też na zastanawianie się, dlaczego sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły, okradając ją ze świetlanej przeszłości, jaką jej wróżono za czasów szkolnych, kiedy nazywała się jeszcze Dina Shroff. Jeśli zaś zdarzyło się jej zatopić w jednym z tych rzadkich nastrojów, szybko wypływała z niego na powierzchnię. Po licho powtarzać w kółko tę samą historię – pytała samą siebie – skoro i tak zawsze kończy się tak samo; nieważne, który korytarz wybrała, zawsze na koniec trafiała do tej samej komnaty.
Ojciec Diny był medykiem, prowadzącym skromny gabinet lekarzem rodzinnym, który przestrzegał przysięgi Hipokratesa z nieco większą gorliwością niż inni przedstawiciele jego fachu. We wczesnych latach kariery doktora Shroffa poświęcenie, z jakim oddawał się pracy, zostało przez rówieśników, rodzinę i starszych kolegów zdiagnozowane jako typowy dla młodych zapał i wigor. – Cóż za powiew świeżości w tym młodzieńczym entuzjazmie – uśmiechali się, kiwając mądrze głowami, pewni, że czas przygasi idealistyczne płomienie zdrową dawką cynizmu i rodzinnych obowiązków.
Ale małżeństwo, narodziny syna, a w jedenaście lat później córki, nie zmieniły ani na jotę nastawienia doktora Shroffa. Z biegiem czasu brak równowagi między jego żarliwą chęcią niesienia ulgi cierpiącym a pragnieniem zapewnienia sobie godziwego zarobku jedynie się pogłębił.
− Cóż za rozczarowanie – mówili krewni i znajomi, potrząsając głowami. – Takieśmy z nim wiązali nadzieje, a ten dalej haruje jak koncypient, jak jakiś fanatyk i za nic nie chce zakosztować życia. Biedna pani Shroff. Żadnych wakacji, żadnych przyjęć – całe życie bez cienia rozrywki.
W wieku lat pięćdziesięciu jeden, kiedy większość lekarzy zaczęłaby rozważać takie rozwiązania jak praca na pół etatu, zatrudnienie niedrogiego, młodego pomocnika czy wręcz sprzedaż gabinetu i przejście na wczesną emeryturę, doktor Shroff nie miał ani środków na koncie, ani temperamentu skłonnego folgować podobnym fanaberiom. Zamiast tego zgłosił się na ochotnika, by poprowadzić ekspedycję absolwentów medycyny wyruszającą do dystryktów położonych w głębi kraju. Cholera i dur brzuszny, nie niepokojone przez naukę i technikę, zbierały tam swoje rutynowe żniwo wśród mieszkańców wiosek – doktor Shroff miał powstrzymać śmiercionośne sierpy albo przynajmniej je przytępić.
Tymczasem pani Shroff podjęła inną kampanię, mającą za cel wyperswadowanie małżonkowi wyprawy, która jej zdaniem zmierzała w kleszcze pewnej śmierci. Próbowała pokierować Diną, by wpłynęła na ojca. Bądź co bądź dwunastoletnia córka była oczkiem w głowie tatusia. Pani Shroff zdawała sobie sprawę, że jej syn Nusswan na nic się tu nie przyda. Zwerbowanie go pogrzebałoby wszelkie nadzieje na to, że mąż zmieni decyzję.
Punkt zwrotny w relacjach ojca z synem miał miejsce siedem lat wcześniej, w szesnaste urodziny Nusswana. Wujków i ciocie zaproszono na kolację, na której ktoś powiedział − I co, Nusswanie? Niedługo pójdziesz na studia medyczne, żeby zostać lekarzem jak ojciec.
− Nie chcę być lekarzem – odparł Nusswan. – Zajmę się interesami. Import-eksport.
Część wujków i ciotek pokiwała z aprobatą głowami. Inni wzdrygnęli się z udawanym przerażeniem, zwracając się do doktora Shroffa. – Czy to prawda? Nie będzie spółki ojciec i syn?
− Naturalnie, że tak – odpowiedział. – Moim dzieciom wolno robić, co im się spodoba.
Ale pięcioletnia Dina dostrzegła ból na twarzy ojca, zanim zdążył go ukryć. Podbiegła do niego i wspięła mu się na kolana. – Tatusiu, jak ja będę duża, to zostanę lekarzem tak jak ty.
Wszyscy zaśmiali się i przyklasnęli, mówiąc sprytna dziewczynka, wie, jak dostać to, na czym jej zależy. Później szeptali między sobą, że syn najwyraźniej nie jest ulepiony z tej samej twardej gliny co ojciec – żadnej ambicji, daleko nie zajdzie.
W następnych latach Dina powtarzała swoje życzenie i w dalszym ciągu postrzegała ojca jako kogoś w rodzaju boga, który obdarowuje ludzi dobrym zdrowiem, zwalcza choroby, a niekiedy potrafi na jakiś czas pokrzyżować plany śmierci. Doktor Shroff był zachwycony swoim bystrym dzieckiem. Na zebraniach rodziców w szkole klasztornej* dyrektorka i nauczyciele nigdy nie mogli się jej nachwalić. Jeśli zechce, to powiedzie jej się znakomicie. Doktor Shroff był o tym przekonany.
Również pani Shroff była przekonana, że to właśnie jej córkę należy zaprząc do kampanii skierowanej przeciw głupiemu filantropijnemu planowi doktora Shroffa, by pracować w odległych, zapomnianych przez Boga wioskach. Ale Dina odmówiła współpracy; nie pochwalała użycia podstępnych środków w celu zatrzymania ukochanego ojca w domu.
Wówczas pani Shroff uciekła się do innych metod. Nie wspominała o pieniądzach, jego własnym bezpieczeństwie ani rodzinie, gdyż wiedziała, że argumenty te nie zdadzą się na nic. Zamiast tego odwołała się do dobra jego pacjentów i orzekła, że doktor Shroff ich porzuca – starych, słabych i bezsilnych. − Co poczną, jeśli wyjedziesz tak daleko? Ufają ci i polegają na tobie. Jak możesz być taki okrutny? Nie masz pojęcia, ile dla nich znaczysz.
− Nie, to nie w tym rzecz – odparł doktor Shroff. Znajome były mu pokrętne tłumaczenia żony, że jej miłość do niego mogłaby ją skłonić do ustąpienia. Cierpliwie wyjaśnił, że w mieście są nieprzebrane zastępy lekarzy rodzinnych, którzy zajmą się tą plejadą dolegliwości i bólów. Pocieszył ją, że chodzi jedynie o tymczasowe stanowisko, przy czym całował ją i ściskał znacznie więcej, niż miał w zwyczaju. – Obiecuję, że niedługo wrócę – powiedział. – Zanim zdążysz przywyknąć do mojej nieobecności.
Ale doktorowi Shroffowi nie było dane dotrzymać obietnicy. Po trzech tygodniach kampanii medycznej nie żył już, nie wskutek cholery czy duru brzusznego, a z powodu ukąszenia kobry, które dosięgło go z dala od życiodajnej surowicy antytoksycznej.
Pani Shroff przyjęła tę wieść ze spokojem. Znajomi tłumaczyli to tym, że jako żona lekarza była bardziej oswojona ze śmiercią niż inni ludzie.
Kiedy dziarsko zabrała się do przygotowań pogrzebowych i doglądała wszystkiego z niezrównaną skutecznością, zastanawiano się, czy w jej zachowaniu nie ma czegoś odrobinę nienormalnego. Wysupływała z torebki fundusze na pokrycie rozmaitych wydatków, a w przerwach zdołała przyjąć kondolencje, pocieszyć pogrążonych w żalu krewnych, dopilnować lampki olejowej u wezgłowia doktora Shroffa, uprać i wyprasować swoje białe sari i upewnić się, że w domu znajdowały się wystarczające zapasy kadzidła i drewna sandałowego. Osobiście wydała kucharzowi dyspozycje w sprawie specjalnego wegetariańskiego posiłku na następny dzień.
Minęły cztery pełne dni uroczystości pogrzebowych, a Dina wciąż płakała. Pani Shroff, zajęta podliczaniem kosztów za salę modlitw w wieżach milczenia , zwróciła się do niej raźno. − No już, córko, bądźże rozsądna, tacie by się to nie podobało.
Dina ze wszystkich sił starała się opanować. Wypisując czek, pani Shroff ciągnęła dalej nieobecnym tonem. − Mogłaś go powstrzymać, gdybyś zechciała. Ciebie by posłuchał.
Szlochy Diny wybuchły z nową siłą. Teraz w jej łzach płynął nie tylko żal po ojcu, ale również gniew na matkę, wręcz nienawiść. Miało minąć kilka miesięcy, zanim pojęła, że w tamtych słowach nie było złośliwości ani oskarżenia, a jedynie proste stwierdzenie tego, co matka postrzegała jako fakt.
Minęło sześć miesięcy od śmierci doktora Shroffa, kiedy pani Shroff, dotąd będąca filarem, na którym każdy mógł się wesprzeć, zaczęła się stopniowo sypać. Wycofywała się z codziennego życia i bardzo mało uwagi poświęcała prowadzeniu domu oraz sobie samej.
Dla Nusswana, który liczył lat dwadzieścia trzy i był pochłonięty planowaniem swojej przyszłości, nie robiło to dużej różnicy. Ale dwunastoletniej Dinie przydałaby się obecność rodzica w ciągu następnych paru lat. Tęskniła straszliwie za ojcem. Wyobcowanie matki znacznie pogorszyło sytuację.
* Chodzi o tzw. convent school. Szkoły te, pozakładane w Indiach przez katolickich misjonarzy głównie w XVIII i XIX wieku, miały za cel kształcenie w duchu chrześcijańskim, lecz z biegiem czasu uległy zeświecczeniu. Odznaczały się wysokim poziomem nauczania (słynęły zwłaszcza z nauki języka angielskiego) i przyciągały dzieci najlepiej sytuowanych rodzin.
*
W chwili śmierci ojca Nusswan Shroff od dwóch lat zarabiał na siebie jako biznesmen. Nadal był kawalerem, mieszkał w rodzinnym domu i oszczędzał pieniądze, rozglądając się jednocześnie za odpowiednim mieszkaniem i odpowiednią małżonką. Kiedy ojciec odszedł, a matka zamknęła się w sobie, zorientował się, że poszukiwanie mieszkania jest zbędne, natomiast małżonki – pilne.
Objął tedy rolę głowy rodziny i opiekuna prawnego Diny. Wszyscy krewni zgodzili się, że tak powinno być. Chwalili jego altruistyczną decyzję i przyznawali, że mylnie ocenili jego możliwości. Przejął także zwierzchność nad rodzinnymi finansami, obiecując, że matce i siostrze niczego nie zabraknie; miał łożyć na nie z własnej pensji. Ale gdy wypowiadał te słowa, wiedział, że to niepotrzebne. Dość było pieniędzy ze sprzedaży gabinetu doktora Shroffa.
Pierwsza decyzja, którą Nusswan podjął jako głowa rodziny, dotyczyła ograniczenia pomocy najmowanej do domu. Kucharka, która przychodziła na pół dnia i przyrządzała dwa główne posiłki, została; Lily, służącą mieszkającą w domu na stałe, zwolniono. − Nie możemy dalej pozwalać sobie na takie luksusy jak kiedyś – oznajmił. – Nie stać mnie na pensje.
Pani Shroff wyraziła pewne wątpliwości. − Kto się zajmie sprzątaniem? Moje ręce i stopy nie pracują tak jak dawniej.
− Nie przejmuj się, mamo, podzielimy się wszystkim. Ty możesz wykonywać lżejsze prace, na przykład odkurzanie mebli. Na pewno wszyscy możemy zmywać po sobie filiżanki i spodeczki. A Dina to młoda dziewczyna i ma pełno energii. Dobrze jej zrobi, jak ją nauczysz zajmować się domem.
− Ano może masz rację – odpowiedziała pani Shroff, powierzchownie przekonana o konieczności oszczędzania.
Dina wiedziała jednak, że chodzi o coś jeszcze. Tydzień wcześniej, kiedy dobrze po północy przechodziła przez kuchnię po drodze do ubikacji, zauważyła swojego brata i ayah*: Lily siedziała na skraju kuchennego stołu ze stopami opartymi o jego krawędź; Nusswan z piżamą opuszczoną do kostek stał między nogami Lily, obejmując i przyciskając do siebie jej biodra. Dina popatrzyła z sennym zaciekawieniem na jego nagie pośladki, a potem, nie skorzystawszy z toalety, z zaczerwienionymi policzkami ukradkiem wróciła do łóżka. Widocznie zabawiła jednak o chwilę zbyt długo, ponieważ Nusswan ją zobaczył.
Na ten temat nie padło ani jedno słowo. Lily odeszła (ze skromnym dodatkiem, o którym nie wiedziała pani Shroff), oświadczając ze łzami w oczach, że już nigdy nie znajdzie drugiej tak miłej rodziny. Dina żałowała jej, a przy tym nią gardziła.
Później w gospodarstwie domowym zapanowały nowe porządki. Wszyscy podjęli uczciwe starania. Eksperyment z samowystarczalnością wydawał się dobrą zabawą. – To trochę jak wyjazd na biwak – powiedziała pani Shroff.
− I to jest bardzo dobre podejście – przytaknął Nusswan.
Z biegiem dni domowe prace Diny zaczęły narastać. Na znak współpracy Nusswan przed wyjściem do biura nadal zmywał swoją filiżankę, spodek i talerz po śniadaniu. Poza tym nie robił nic.
Pewnego ranka, przełknąwszy ostatni łyk herbaty, powiedział − Bardzo dziś jestem spóźniony. Dino, pozmywaj, proszę, moje rzeczy.
− Nie jestem twoją służącą! Sam sobie zmywaj swoje brudne talerze! − Wytrysnęły z niej tygodnie tłumionej urazy. – Powiedziałeś, że każdy będzie wykonywać swoją pracę, a teraz zostawiasz mi wszystkie swoje brudy!
− Proszę, proszę, jaka tygrysiczka – powiedział rozbawiony Nusswan.
− Nie możesz tak mówić do swojego starszego brata – skarciła ją łagodnie pani Shroff. – Pamiętaj, że musimy się dzielić i to po równo.
− On oszukuje! Sam nic nie robi! Ja robię całą pracę!
Nusswan uściskał matkę – do widzenia, mamo – i po przyjacielsku klepnął Dinę w ramię, aby się pogodzić. Odsunęła się od niego. – Tygrysiczka dalej się złości – powiedział i wyszedł do biura.
Pani Shroff starała się ułagodzić Dinę, obiecując, że później przedyskutuje sprawę z Nusswanem i może przekona go, by nająć dochodzącą ayah, ale jej upór stopniał w ciągu paru godzin. Wszystko zostało po staremu. Z upływem kolejnych tygodni pani Shroff zamiast przywrócić sprawiedliwość pod swoim dachem, sama zaczęła się zmieniać w jedną z prac domowych na wiecznie wydłużającej się liście obowiązków swojej córki.
Teraz pani Shroff trzeba było mówić, co ma robić. Kiedy postawiono przed nią posiłek, zjadała go, choć przynosił jej niewielki pożytek, gdyż ciągle traciła na wadze. Należało przypominać jej o kąpieli i zmianie ubrań. Zęby myła, jeżeli pastę do zębów wyciśnięto z tubki i podano jej na szczoteczce. Najbardziej nieprzyjemnym z zadań Diny było pomaganie matce w myciu włosów – wypadały pękami na podłogę, a kolejne szły ich śladem, kiedy ją czesała.
Raz w miesiącu pani Shroff uczęszczała do świątyni ognia na modlitwy za męża. Powiedziała, że czuje wielką ulgę, gdy słyszy kojący głos starego dastura** Framjiego wznoszącego błagania za duszę jej męża. Dina opuszczała szkołę, by jej towarzyszyć, zaniepokojona, że matka gdzieś się zabłąka.
Przed rozpoczęciem ceremonii dastur Framji z obłudną sympatią ściskał dłoń pani Shroff, a Dinę przytulał przeciągle w sposób zarezerwowany dla dziewczynek i młodych kobiet. Sława obłapiacza i podszczypywacza przyniosła mu przydomek dastura Dab-Ćhaba*** , a ponadto wrogość kolegów, którzy patrzyli krzywo nie tyle na jego postępki, co na brak subtelności, na to, że nie chciał maskować swoich uścisków pozorami ojcowskiej lub kapłańskiej troski. Obawiali się, że pewnego dnia posunie się zbyt daleko, obślini którąś ze swoich ofiar lub zrobi coś podobnego i zhańbi świątynię ognia.
Dina wierciła się w jego objęciach, gdy tymczasem on położył dłoń na jej głowie, potarł szyję, pogłaskał plecy i przycisnął się do niej. Miał bardzo krótką brodę, szorstki zarost podobny do wiórków kokosowych, który drapał jej policzki i czoło. Puścił ją dokładnie w chwili, gdy zebrała w sobie dość odwagi, by wyrwać uwięzione ciało z jego ramion.
Po powrocie ze świątyni ognia Dina przez resztę dnia starała się skłonić matkę do mówienia, zasięgając jej rady w kwestii prac domowych lub przepisów, a gdy to zawodziło, dopytując o tatę i czasy, gdy wiedli życie nowożeńców. Jej rozmarzone milczenie pozostawiało Dinę w poczuciu bezsilności. Wkrótce troskę o matkę stonował młodzieńczy instynkt, który kazał jej się zatrzymać – w swoim czasie na pewno i ona dostanie własną porcję bólu i zgryzoty, nie trzeba przedwcześnie obarczać się tym jarzmem.
Pani Shroff odzywała się za pomocą monosylab i westchnień, i wlepiała oczy w twarz Diny, oczekując odpowiedzi. Jeśli chodzi o ścieranie kurzów, nigdy nie udawało się jej wyjść poza przetarcie ramki, w którą oprawiona była fotografia jej męża wykonana z okazji zakończenia studiów. Większość czasu spędzała wyglądając przez okno.
Nusswan wolał widzieć w rozsypce matki przystojącą wdowie ascezę, w ramach której strząsała z siebie nędzną życiową powłokę, by oddać się sprawom duchowym. Skupił się na wychowaniu Diny. Myśl o ogromnej odpowiedzialności ciążącej na jego ramionach trapiła go bez ustanku.
Ojca postrzegał zawsze jako zwolennika surowej dyscypliny; podziwiał go, a nawet trochę się go bał. Uznał, że aby wejść w rolę ojca, sam powinien budzić w innych taki sam lęk i regularnie modlił się o odwagę i pomoc w tym zadaniu. Krewnym – wujkom i ciotkom – zwierzył się, że buntownicze i uparte usposobienie Diny doprowadza go do szaleństwa i jedynie pomoc Wszechmogącego daje mu siłę, by trwać w swoim obowiązku.
Jego szczerość ich wzruszyła. Przyrzekli także modlić się za niego. − Nie przejmuj się, Nusswanie, wszystko będzie dobrze. Zapalimy lampkę w świątyni ognia.
Pokrzepiony ich wsparciem Nusswan zaczął raz w tygodniu zabierać Dinę do świątyni ognia. Tam wpychał jej w dłoń pałeczkę z drewna sandałowego i cierpkim szeptem napominał: − A teraz módl się jak należy, proś Boga, żebyś była dobrą dziewczynką, proś Go, by cię nauczył posłuszeństwa.
Kiedy Dina składała pokłony przed świętym ogniem, Nusswan przechadzał się wzdłuż zewnętrznej ściany obwieszonej wizerunkami rozmaitych dasturów i innych wysokich kapłanów. Prześlizgiwał się od jednego obrazka do drugiego, gładząc dłonią kwietne girlandy, ściskając ramki, całując gablotę. Na koniec stanął przed bardzo wysokim obrazem Zaratusztry, do którego przykleił się ustami na całą minutę. Później zaczerpnął popiołu z naczynia stojącego przy wejściu do pomieszczenia, w którym płonął święty ogień, rozsmarował szczyptę na czole, maznął gardło następną porcją, a potem rozpiął dwa górne guziki od koszuli, by wetrzeć sobie pełną garść w klatkę piersiową.
Jakby to był talk, pomyślała Dina, która ze skłonionej pozycji obserwowała go kątem oka, ze wszystkich sił starając się pohamować śmiech. Nie uniosła głowy, póki nie dokończył swoich błazeństw.
− Modliłaś się jak należy? – spytał, kiedy wyszli na zewnątrz.
Potaknęła.
− Dobrze. Teraz wszystkie złe myśli opuszczą twoją głowę, a w sercu poczujesz ciszę i spokój.
* Ayah – służąca, niańka.
** Dastur – parsyjski kapłan; w wypadku nazwisk parsów sufiks honoratywności -dźi (-ji) występuje często na stałe.
*** Dab-Ćhab – dosł. uszczypnąć-przycisnąć; Podszczypywacz-Obłapywacz.
*
W czasie wakacji Dinie nie wolno było teraz odwiedzać przyjaciółek.
− Nie ma takiej potrzeby – powiedział Nusswan. – Widzisz je codziennie w szkole.
Koleżanki mogły przyjść do niej z wizytą, jeśli on wcześniej wydał na to pozwolenie, ale średnia to była zabawa, ponieważ zawsze krążył gdzieś w pobliżu.
Raz podsłuchał, jak w sąsiednim pokoju razem ze swoją przyjaciółką Zenobią natrząsała się z jego zębów. Potwierdziło to tylko jego przekonanie, że małe szatanki potrzebują nadzoru. Zenobia właśnie mówiła, że wygląda jak koń.
− Aha, jak koń z tanią sztuczną szczęką – dorzuciła Dina.
− Słoń byłby dumny z takich kłów – ciągnęła dalej Zenobia, podbijając stawkę.
Kiedy wszedł do pokoju, pokładały się ze śmiechu. Wbił w każdą z kolei czarne spojrzenie, a potem obrócił się ze złowróżbną powolnością, pozostawiając za sobą ciszę i przygnębienie. Tak, to działa, zauważył z zaskoczeniem i triumfem. Strach działa.
Nusswan zawsze był czuły na punkcie swoich krzywych zębów i jako nastolatek próbował je naprostować. Dina, która miała wtedy ledwie sześć czy siedem lat, droczyła się z nim bez litości. Kuracja ortodontyczna była jednak zbyt bolesna, toteż zarzucił ją, skarżąc się, iż to zaskakujące, że chociaż ma lekarza za ojca, to o jego przypadłość nie zatroszczono się w dzieciństwie. Jako dowód stronniczości wskazywał doskonałe uzębienie Diny.
Zasmucona jego krzywdą matka starała się wyjaśnić. − To wszystko moja wina, synu, nie wiedziałam, że dzieciom trzeba codziennie masować zęby, delikatnie popychać je do środka. Stara piastunka Diny nauczyła mnie tej sztuczki, ale dla ciebie było już za późno.
Nusswan nigdy nie dał się przekonać, a teraz, kiedy jej przyjaciółka wyszła, Dinie przyszło zapłacić. Kazał powtórzyć jej, co mówiły. Odważnie spełniła polecenie.
− Zawsze gadałaś, co ci ślina przyniosła na twój niewyparzony język. Ale już nie jesteś dzieckiem. Ktoś musi nauczyć cię szacunku. Westchnął. − Przypuszczam, że to mój obowiązek – i znienacka zaczął bić ją otwartą dłonią. Przestał, kiedy pękła jej dolna warga.
− Świnia! – wyszlochała – chcesz mnie oszpecić, żebym wyglądała tak jak ty! − Na te słowa Nusswan wziął do ręki linijkę i zaczął tłuc Dinę gdzie popadło, podczas gdy ona biegała w kółko, starając się uciec przed ciosami.
Inaczej niż zwykle, pani Shroff zorientowała się, że coś jest nie tak. − Dlaczego płaczesz, córko?
− To przez tego głupiego Drakulę! Uderzył mnie, że mi krew poszła!
− Ćśśś, moje biedne dziecko. Przytuliła Dinę, po czym wróciła na swoje siedzisko przy oknie.
Dwa dni po sprzeczce Nusswan starał się zawrzeć rozejm i przyniósł Dinie wybór wstążek. − Będą ślicznie wyglądać na twoich warkoczykach – powiedział.
Poszła po swoją szkolną torbę, wyjęła nożyczki używane na plastyce i pocięła wstążki na drobne kawałeczki.
− Spójrz mamo! – zawołał Nusswan nieomal ze łzami w oczach. – Spójrz na swoją mściwą córkę. Wydaję na nią ciężko zarobione pieniądze i proszę, jak mi się odwdzięcza.
Linijka stała się ulubionym instrumentem Nusswana w batalii o dyscyplinę. Najczęściej Dinie obrywało się za jego ubrania. Kiedy już je uprała, wyprasowała i złożyła, miała je układać u niego w szafie na osobnych stertach: koszule białe, koszule kolorowe, spodnie białe, spodnie kolorowe. Czasami strategicznie lokowała prążkowaną koszulę w białym gronie albo wypuszczała parę spodni w kurze łapki pomiędzy białe spodnie. Pomimo razów nigdy nie znużyły jej te prowokacje.
− Zachowuje się tak, że aż myślę, że sam Szatan skrył się w jej sercu – powiedział Nusswan ze zmęczeniem do krewnych, którzy prosili o nowiny. – Może powinienem wysłać ją po prostu do szkoły z internatem.
− Nie, nie, to drastyczny krok, zaniechaj go – wstawiali się. – Szkoła z internatem zrujnowała niejedną parsyjską dziewczynę. Bądź dobrej myśli, Bóg odpłaci ci za twoją cierpliwość i oddanie. A i Dina sama ci podziękuje, kiedy dorośnie, by zrozumieć, że to dla jej własnego dobra. − Odeszli, szepcząc między sobą, że ten człowiek to istny święty i każda dziewczyna powinna dostąpić szczęśliwego losu, jakim było posiadanie takiego brata jak Nusswan.
Pokrzepiony ich zachętami Nusswan nie dawał za wygraną. Kupował wszystkie ubrania Diny i decydował, co jest odpowiednie dla młodej dziewczyny. Nabytki były zwykle niedopasowane, ponieważ Dina nie miała prawa towarzyszyć mu w zakupach. − Nie życzę sobie męczących sporów w obecności subiekta – powiedział. – Zawsze mi przynosisz wstyd. Kiedy potrzebowała nowego mundurka, towarzyszył jej do szkoły w dniu, w którym przychodzili krawcy, aby nadzorować przymiarki. Wypytywał krawców o stawki i tkaniny, próbując wyliczyć łapówki zgarniane przez dyrektorkę. Dina bała się jak ognia dorocznej ceremonii i snuła myśli o tym, jakie to nowe upokorzenia spadną na nią w obecności innych uczennic.
Wszystkie jej koleżanki z klasy nosiły teraz krótkie włosy i Dina błagała, by i jej dozwolony był ten przywilej. − Jeśli dasz mi ściąć włosy, to będę codziennie myć jadalnię zamiast co drugi dzień – próbowała się targować. – Albo mogę co wieczór pastować ci buty.
− Nie – odparł Nusswan. – Czternaście lat to za wczesny wiek na wymyślne fryzury. W warkoczach ci do twarzy, a poza tym nie stać mnie na fryzjera. Ale szybko dodał pastowanie butów do listy jej obowiązków.
W tydzień po ostatniej apelacji z pomocą Zenobii obcięła w szkolnej toalecie warkocze. Zenobia miała ambicję, by zostać fryzjerką i nie posiadała się ze szczęścia, że dobry los zsyła w jej ręce głowę przyjaciółki. − Obetnijmy całe to tałatajstwo – powiedziała. – Chodź, ciachniemy cię naprawdę krótko.
− Zwariowałaś? – spytała Dina. – Nusswan by się wściekł. Ostatecznie stanęło na paziu i Zenobia przystrzygła włosy plus minus na cal powyżej ramion. Wyglądały na nieco wystrzępione, ale obie dziewczynki były zachwycone rezultatami.
Dina wzdragała się przed wyrzuceniem okaleczonych warkoczy do kosza na śmieci. Spakowała je do szkolnej torby i pognała do domu. Z dumą paradowała po mieszkaniu, przechodząc po wielekroć przed kolejnymi lustrami, żeby dostrzec odbicia swojej głowy pod różnym kątem. Później nawiedziła pokój matki i czekała – na zachwyt, zdumienie, jakąkolwiek reakcję. Ale pani Shroff nie zauważyła nic.
− Podoba ci się moja nowa fryzura, mamusiu? – spytała wreszcie Dina.
Przez moment pani Shroff wlepiała w nią puste wejrzenie. − Bardzo ładna, córko, bardzo ładna.
Tego wieczoru Nusswan wrócił do domu późno. Przywitał się z matką i powiedział, że miał mnóstwo pracy w biurze. Potem spostrzegł Dinę. Wciągnął głęboko powietrze i przyłożył dłoń do czoła. Był wycieńczony i marzył o jakimś wyjściu, które pozwoliłoby uniknąć kolejnego starcia. Ale jej bezczelność, jej zuchwałość nie mogły ujść bezkarnie; jak miałby potem spojrzeć na swoje odbicie w lustrze?
− Dino, podejdź tutaj, proszę, i wyjaśnij, dlaczego się mnie nie posłuchałaś.
Podrapała się w szyję w miejscu, gdzie drobne ścinki włosów drażniły jej skórę. − W czym cię nie posłuchałam?
Spoliczkował ją. − Nie zadawaj pytań, kiedy cię o coś pytam.
− Powiedziałeś, że nie stać cię na to, żeby mi ściąć włosy. To było za darmo, sama się ostrzygłam.
Spoliczkował ją znowu.
− Bez pyskówek, ostrzegam cię.
Wyjął linijkę i uderzył ją płazem w dłonie, a potem − ponieważ wykroczenie oceniał jako wyjątkowo poważne − kantem po knykciach.
− To cię oduczy noszenia się jak rozwiązła kobieta.
− Widziałeś swoje włosy w lustrze? Wyglądasz jak klaun – odparła Dina, nie dając się zastraszyć.
Fryzura Nusswana była w jego mniemaniu wyrazem nobliwej elegancji. Czesał się z przedziałkiem na środku głowy, a porządek po jego obu stronach zaprowadzał starannie nakładając ciężką pomadę. Docinek siostry rozbudził furię w wyznawcy dyscypliny. Smagając ją linijką przez łydki i ramiona, zapędził ją do łazienki, gdzie zaczął zrywać z niej ubranie.
− Ani słowa więcej! Ani słowa! Dziś przekroczyłaś granicę! Obmyj się najpierw, zbrukana kreaturo! Spłucz te kłaki, zanim je rozniesiesz po domu i ściągniesz nam na kark nieszczęście!
− Nie martw się, twoja twarz odstraszy każde nieszczęście.
Stała teraz naga na kafelkach, ale on nie wychodził. − Potrzebuję ciepłej wody – powiedziała.
Cofnął się o krok, zaczerpnął z wiadra kubek zimnej wody i chlusnął na nią. Drżąc, wbiła w niego niepokorny wzrok, jej sutki twardniały. Uszczypnął ją mocno w jeden z nich, odskoczyła. − No popatrz, piersi ci zaczynają rosnąć i już myślisz, że jesteś kobietą. Powinienem je natychmiast odrąbać, razem z twoim ciętym językiem.
Przyglądał jej się dziwnie i zaczęła się bać. Pojęła, że jej ostre riposty rozjuszają go, że miało to luźny związek z tym, jak gapił się na kępkę włosów świeżo wyrosłą w miejscu, gdzie spotykały się jej nogi. Bezpieczniej będzie przybrać pozory uległości, ugasić jego gniew. Obróciła się i zaczęła płakać, zakrywając twarz dłońmi.
Usatysfakcjonowany Nusswan wyszedł z łazienki. W oczy rzuciła mu się jej szkolna torba leżąca na łóżku. Otworzył ją, by przeprowadzić niezapowiedzianą inspekcję i na samym wierzchu odkrył warkocze. Zaciskając zęby, ujął jeden z nich między kciuk i palec wskazujący. Potem uśmiech starł mu z twarzy grymas złości.
Kiedy Dina skończyła się kąpać, przyniósł rolkę czarnej taśmy izolacyjnej i przytwierdził jej warkocze do włosów. − Będziesz je tak nosić – oznajmił. – Każdego dnia, nawet do szkoły, póki ci nie odrosną.
Żałowała, że nie wrzuciła nieszczęsnych ogonków do szkolnej ubikacji. Miała wrażenie, jakby z głowy dyndały jej zdechłe szczury.