Książka
- Koniec pieśni Galsan Tschinag
Galsan Tschinag, Koniec pieśni - fragmenty
Między rzeką a lasem, na kamienistym zboczu góry, na stromym brzegu, stała samotna jurta, a kilka kroków przed nią, na skraju zagrody, rozgrywała się scena opisana na początku: scena walki między człowiekiem a zwierzęciem o życie innego zwierzęcia – przynajmniej na razie. Pewnemu źrebakowi umarła matka, a pewnej klaczy źrebię, człowiek zaś nie szczędził wysiłku, aby osieroconych oswoić ze sobą, aby zwierzęcemu dziecku uratować życie, a zwierzęcej matce złagodzić cierpienie. I tutaj warto powiedzieć kilka słów o jurcie, o jej mieszkańcach i ich losie. Była to sześciościenna, a więc przestronna, okazała, solidnie zbudowana, pełna światła jurta. A mimo to jakby czegoś jej brakowało, tyle że tak na pierwszy rzut oka trudno było dociec i nazwać po imieniu, czego jej właściwie brak. Jurta należała do mężczyzny imieniem Szuumur i do jego czworga dzieci. Żonę i matkę śmierć zabrała im przed rokiem. Dziewczynka, która zmagała się z klaczą, nazywała się Dombuk i była najstarsza z rodzeństwa. Miała czternaście lat, wliczając w to dziewięć miesięcy w łonie matki i kolejny rok według kalendarza księżycowego, który właśnie niedawno się zaczął.
Daj białego, swego białego mleka, matko!
Uśmierz nim ten gorzki, gorzki ból,
Straszliwy ból, co krzyczy z gardła,
Z gardła biednej sieroty,
Guruj-guruj-guruj!
Skały Erik-Argi odpowiedziały echem i tylko klacz pozostawała głucha. Sutki na jej nabrzmiałym wymieniu zwisały puste i zimne. Klacz była martwa, jakże martwa! Śpiew urwał się. „Dość tego!” rzuciła Dombuk, a raczej wysyczała. Spojrzała w niebo, splatając obie dłonie z tyłu głowy, tam, gdzie spod wypłowiałej chustki spływała na jej plecy para granatowoczarnych warkoczy. Zmrużyła oczy do dwóch ciemnych kresek i zwilżyła wargi wąskim, jasnym językiem. Walczyła z cierpieniem zrodzonym z pomieszania dwóch żywiołów – z nienawiści i ze współczucia. Nienawiści do tej zimnej matki, do wszystkiego, co zimne, i współczucia dla źrebięcia-sieroty, dla wszystkich osieroconych istot. „Dość tego!” powtórzyła, a jej słowa zabrzmiały tak żarliwie jak modlitwa. Zacisnęła zęby i rozwarła przy tym szeroko oczy. Oczy – w których w miejsce pierwotnej czerni zaczęły się już pojawiać rudawo-brązowe błyski, jak to zazwyczaj bywa u czarnowłosych tuwińskich dziewcząt, gdy ciała ich zaczynają nabierać kobiecych kształtów – robiły na powrót wrażenie czarnych, czarnych i nienaturalnie dużych. „Dość tego” oznaczało tymczasową porażkę. A jednocześnie było wyrazem postanowienia brzemiennego w skutki dla klaczy, która zatracała się w bezbrzeżnym smutku.
„Dongur! Tasaj!” zawołała Dombuk niemal despotycznym tonem starej kobiety, choć w brzmieniu wciąż jeszcze dziecinnym. W odpowiedzi na wezwanie z prawej i lewej strony równocześnie, zza zasłaniającego wejście do jurty wojłoku wypadli dwaj chłopcy – jeden mniej więcej w wieku ośmiu lat, drugi pięcioletni. Z ich twarzy biło pełne radości oczekiwanie. Stanęli, wymienili spojrzenia, złapali oddech, uciszyli się i jakby jeszcze bardziej zmaleli. Niekiedy przeznaczeniem starszej siostry jest zająć w życiu rodziny miejsce matki. Przejąć jej obowiązki, cieszyć się jej prawami – i to przez jakiś czas staje się sensem jej istnienia. Taki też los przypadł w udziale Dombuk. Było więc całkowicie naturalne, że zwykle niczym inkwizytor obserwowała zachowanie młodszych braci. Tym razem jednak udawała, że nic się nie stało, choć z niezadowoleniem spostrzegła, iż bracia przeszli przez drzwi równocześnie, a przecież próg należało przekraczać godnie i w odpowiedniej kolejności. Przede wszystkim Dongur, który z racji swojego starszeństwa powinien świecić młodszemu przykładem, opuścił jurtę prawą stroną, co już samo w sobie wystarczyłoby, żeby zasłużył na reprymendę.
„Trzeba zabić to ścierwo!” rzekła do braci kategorycznym tonem, następnie zwracając się do klaczy: „Najpierw zagryzasz swoje własne dziecko, a teraz skazujesz na śmierć potomka innej, lepszej matki?! Ty stara dziwko!”.
Nabierała rozpędu, pałała coraz sroższym gniewem, wyrzucała z siebie słowa jednym tchem: „Tak to sobie wyobrażasz?! Ale ja ci jeszcze pokażę, oddam cię wilkom na pożarcie! Zwiążemy ci wszystkie cztery nogi, aż popękają te twoje kruche kości! Szybciej dam ci zdechnąć, niż miałabyś jeszcze pożreć drugiego źrebaka, ty nędzna kreaturo! Pochowaliśmy już naszą własną matkę w zimnej, czarnej ziemi, robakom na pożarcie. Nie spodziewaj się żadnej litości, żadnego współczucia. Zobaczysz, będziesz tylko wilczym łajnem!”. Dziewczynka krzyczała coraz głośniej, aż zadławiła się własnymi łzami.
Bracia przyglądali się, bladzi i przerażeni, a potem na znak siostry ruszyli w kierunku klaczy. Zwinni i silni niczym młode wilczki, wkrótce spętali klacz i obalili ją jednym pchnięciem na ziemię. Przypominała drzewo, które chwiało się tak długo, aż runęło bezwładnie. Nie stawiała oporu, kiedy krępowali jej powrozem przednie i tylne nogi. Wydawała się obojętna na to, co się wokół niej dzieje. Leżała bez czucia, bez życia. Tylko oczy, wpatrzone w martwe źrebię, pozostawały czujne, jakby nawet w obliczu śmierci roztaczały nad nim opiekę. Biła z nich i miłość, i strach. Wyzierało z nich uczucie tak głębokie, że ich spojrzenie mogło być tylko odbiciem jakiejś wielkiej siły, nadal tkwiącej w klaczy.
Rodzeństwo spętało kobyłę tak mocno, jak to się czyni z koniem przed podkuciem lub przeznaczonym na rzeź. Tą, która siłą złączyła nogi i obwiązała je mocnym rzemieniem ze skóry jaka, była Dombuk. Kiedy się z tym zmagała, przypominała bardziej mężczyznę niż kobietę. Płowowłosy Dongur, starszy z braci, pomagał siostrze. Był posłuszny jak pies i szybki jak łasica, brakowało mu tylko siły niedźwiedzia – jakże chciałby już ją mieć. Młodszy, czarnowłosy Tasaj szarpał za uzdę nałożoną na łeb klaczy, choć leżała cicho i nie stawiała oporu. Potem chwycili żywe źrebię i przyciągnęli je w kierunku zadu klaczy. I tak oto źrebak i klacz leżeli ogon przy ogonie.
To, co nastąpiło, pokazuje, jak człowiek miesza się w prawa natury: Tasaj zadarł wysoko w górę ogon klaczy. Dongur przykląkł, przytrzymując pod pachami nogi źrebaka, i napierał całym ciężarem ciała na jego brzuch. Dombuk owinęła ogon źrebaka wokół wskazującego i środkowego palca lewej ręki i zanurzyła dłoń w pochwie klaczy. Wykonywała ruchy szybko i sprawnie. Wsuwała palce w pochwę, cofała rękę, chwytała wyżej włosie ogona i wpychała je coraz głębiej. Cała trójka pracowała zawzięcie, sapiąc i postękując. Również klacz stękała, stękała i trzęsła się, tyle że te drobne drgania, które przebiegały po jej ciele, nie były w stanie przeszkodzić dzieciom w pracy. Tak więc leżała na ziemi, drżąc i rzężąc, ale nawet teraz nie odrywała jasnego, ciepłego wzroku od swojego, od martwego źrebaka. Tymczasem ogon żywego źrebaka zniknął już całkowicie w jej pochwie. Chłopcy wpatrywali się badawczo w siostrę, a ta wyprostowała się, spojrzała z góry na leżącą klacz i zaśpiewała:
Daj mleka, twego białego mleka, matko!
Spójrz na źrebię, co wyszło z twego gorącego łona,
Ciało z twego ciała, krew z twojej krwi,
Ono jest twoje, nigdy o tym nie zapomnij,
Guruj-guruj-guruj!
Słowa, wyśpiewane głosem pełnym wzburzenia, brzmiały nieskładnie, nerwowo. Dombuk nawet nie czekała na reakcję klaczy, tylko krótko zarządziła: „Dalej!”. A owo dalej oznaczało, że należy źrebię przyciągnąć jeszcze bliżej i ze wszystkich stron wetrzeć weń soki ze sromu klaczy, żeby jego skóra przesiąknęła zapachem kobyły. Obficie namaszczonemu źrebięciu pozwolono się podnieść. Chłopcy poprowadzili je poza zasięg wzroku klaczy, a potem, nakładając drogi, za jurtę. Tam przywiązali je do palika. Wrócili i wynieśli martwe źrebię również za jurtę, tyle że tym razem robili to inaczej niż przedtem – ostentacyjnie, bez pośpiechu. Później, kawałek dalej za jurtą, zdejmą z martwego zwierzęcia skórę i jeszcze wilgotną naciągną wraz z ogonem na żywe źrebię i mocno przywiążą. Tak zarządzi siostra. Klacz, co cicho jak martwa leżała ze wzrokiem wbitym w swe nieżywe dziecko, pilnując go, sprawując nad nim pieczę w obliczu śmierci i jeszcze po śmierci, ocknęła się i resztkami sił uderzyła na alarm. Zaczęło się to jeszcze wtedy, gdy chłopcy chwytali martwe źrebię za nogi: zadrżała na całym ciele, uniosła łeb w górę i zaraz opuściła na ziemię, zarżała głosem pełnym skargi. Próbowała z całych sił, aż w końcu udało się jej nagle powstać na spętanych nogach. Stała krótką chwilę, cała rozdygotana, z pyskiem ociekającym krwią, z pałającymi, oszalałymi, nieprzytomnymi oczami. Być może wytrzymałaby dłużej w tej pozycji, gdyby zadowoliła się tym, co osiągnęła, gdyby tylko zastanowiła się, jak złapać równowagę i ją utrzymać. Ale ona chciała czegoś więcej, pragnęła towarzyszyć źrebięciu, które właśnie wynoszono poza zasięg jej wzroku, tak więc sprężyła się do skoku i runęła na ziemię. Teraz było jeszcze trudniej, ale nie ustawała w beznadziejnych próbach powstania na równe nogi, ciągle na nowo podrywała się. Walczyła, aż jej stawy chrzęściły, kości trzeszczały, a ścięgna i mięśnie tworzyły setki wybrzuszeń pod skórą. Jej głowa wzlatywała w górę, by zaraz zderzyć się z ziemią, rozlegało się rżenie, rozpaczliwy krzyk, może wołanie o pomoc. Wszystko na próżno, wszystko nadaremnie. Nie udawało jej się rozerwać rzemienia ze skóry jaka – którą, wedle zwyczaju, najpierw długo trzymano na mrozie, potem nasączano przez wiele dni sadłem wilka, a wreszcie dla nadania miękkości i giętkości powoli, bardzo powoli, delikatnie, równomiernie smagano karczem brzeziny. Nogi klaczy krwawiły, skóra, ocierająca się o twardy, niewzruszony arkan, pokrywała się ranami. Wola przeciwstawienia się losowi za wszelką cenę okazała się słabsza od więzów.
Dombuk przypatrywała się wszystkiemu. Była niczym sędzia. Odczuwała zadowolenie, a jednocześnie litość. W końcu jednak w jej dziewczęcym sercu litość wzięła górę nad zadowoleniem i przywołała braci. Należało uwolnić klacz z pęt. Rozwiązywanie supłów, zaciągniętych przez szamoczące się rozpaczliwie zwierzę, to prawdziwie ciężkie zadanie. Dziecięce ręce nie były w stanie temu podołać. Powinien to zrobić dorosły, najlepiej ojciec. Tylko gdzie był ten ojciec, gdzie się podziewał?