Książka
- Alfabet zakochanego w Meksyku Jean-Claude Carrière
Po raz pierwszy przyjechałem do Meksyku w roku 1964. Byłem już trochę po trzydziestce, przyjechałem tu pracować nad scenariuszem filmu z reżyserem Louisem Malle’em, który czekał na mnie na lotnisku. Przybył tu zaledwie tydzień lub dwa
przede mną i nie znał kraju.
Już w pierwszych dniach pojechaliśmy razem do Teotihuacánu i poszliśmy do niedawno otwartego Narodowego Muzeum Antropologicznego w México, gdzie prezentowana jest większość wielkich kultur prekolumbijskich.
Miałem za sobą studia wyższe, historię. Louis Malle też nie był kompletnym nieukiem. A przecież już od samego początku, od pierwszego rzutu oka, zdaliśmy sobie sprawę, że wkraczamy w kulturę nam nieznaną.
…
Mówi się często, że urok Meksyku polega na nałożeniu się różnych kultur. „Kraj kontrastów” to jeszcze jedna przylepiona do niego etykietka. Kontrastów między bogatymi a biednymi, między Północą a Południem, przeszłością a teraźniejszością, pustynią a gęstą dżunglą.
Na stopniach piramid Jukatanu pieśniarze i muzykanci ubrani „po meksykańsku” (opięte spodnie, szerokie sombrera) niezmordowanie częstują nas ludowymi piosenkami, które, jak słychać, przybyły tu z Austrii. A to dlatego, że podczas nieszczęsnej francuskiej wyprawy za Napoleona III austriacki książę Maksymilian, który miał się koronować na cesarza, a trzy lata później został rozstrzelany, sprowadził z Wiednia swoje instrumenty miedziane i skrzypce, by grano mu w drodze ulubione melodie. Dodajmy do tego hiszpańską gitarę, a będziemy mieli zespół mariachis.
To jest oczywiście skrót obcesowy i zuchwały. Ale co się stało z muzyką prekolumbijską? Mamy wprawdzie kilka wizerunków instrumentów – flety, bębenki – ale nie wiemy o niej absolutnie nic. Żaden z nowoczesnych nabytków, rumba, tango, mambo, salsa, oczywiście rock, nie są właściwie meksykańskie. Ale walc wiedeński, rzecz dziwna, wciąż jeszcze rozbrzmiewa wieczorami w México na placu Garibaldiego.
Istnieje w stolicy plac Trzech Kultur: prekolumbijskiej, hiszpańskiej i nowoczesnej. Urok Meksyku stąd się z pewnością bierze, z tej udanej – nawet jeśli nieraz trzeba było użyć siły – mieszanki, z tego świata zmąconego, zawikłanego, niekiedy miażdżonego i sklejanego na nowo, z którego wyłoni się może nowy wiek. Jeśli nadchodzące czasymają być epoką metyzacji, jak zapowiada nam tylu proroków, to jest to dla Meksyku prawdziwa szansa. W tej dziedzinie ma on za sobą czterysta lat treningu.
Już teraz trzy kultury tworzą jedną. Jaką? Równie łatwą do życia, jak trudną do zdefiniowania. Zdejmujemy jedną maskę i pod nią odkrywamy następną. A maski te często nałożyli na swoje twarze sami Meksykanie, którzy zdają się godzić niekiedy z obrazem, jaki sobie o nich wytworzyliśmy. Życie w Meksyku jest dla nas kolorowe, odświętne, hałaśliwe, pieprzne, serdeczne i znienacka bywa gwałtowne. Nawet bardzo. Oto jakiś mężczyzna otwiera przed nami szeroko ramiona, klepie nas po plecach, ale podobno po to, by sprawdzić, czy nie mamy przy sobie broni. W Meksyku wesołość jest melancholijna, a uśmiech groźny.Meksyk jest antyczny i awangardowy, oczywisty i skryty, folklorystyczny i niemy, wierzy bardziej w świętych niż w Boga. Bogactwo jest tu równie widoczne jak ubóstwo. Jest to miejsce przyjemne do życia, a zarazem nawiedzane przez zbrodnię, która jest tu tak zwyczajna, że aż niewytłumaczalna. Etykietki, jak już mówiłem, spadały nań ulewą. Spróbujmy, podczas tej długiej włóczęgi, prześlizgnąć się między kroplami.