Książka
- Ru Kim Thúy
Przyszłam na świat podczas ofensywy Tet, w pierwszych dniach roku Małpy, kiedy rozwieszone przed domami długie łańcuchy petard wybuchały tworząc razem z trzaskiem pistoletów maszynowych polifoniczną muzykę.
Ujrzałam światło dzienne w Sajgonie, kiedy odłamki tych petard rozsypanych na tysiąc okruchów barwiły ziemię na czerwono niczym płatki jakichś ozdobnych kwiatów albo krew dwóch milionów żołnierzy uformowanych w szyki bojowe, rozproszonych po miastach i wsiach rozdartego na dwoje Wietnamu.
Urodziłam się pod kopułą tych niebios ozdobionych ogniami sztucznymi, udekorowanych świetlistymi girlandami, poprzecinanych torami pocisków artyleryjskich i rakiet. Urodziłam się z zadaniem zastąpienia tych, co zginęli. Moje życie miało za obowiązek być dalszym ciągiem życia mojej matki.
Nazywam się Nguyễn An Tịnh, moja matka – Nguyễn An Tĩnh. Moje imię jest zwykłą odmianką jej imienia, bo tylko kropka pod „i” odróżnia mnie, wyodrębnia, odłącza od niej. Byłam jej przedłużeniem, wyrażało się to nawet w znaczeniu mojego imienia. Po wietnamsku jej imię oznacza „spokojne otoczenie”, moje zaś – „spokojne wnętrze”. Tymi imionami, niemal wymiennymi, moja matka potwierdzała, że jestem jej dalszym ciągiem, że będę kontynuowała jej historię.
Historia Wietnamu, ta Historia przez duże H, pokrzyżowała plany mojej matki. Trzydzieści lat temu, zmusiwszy nas do przepłynięcia Zatoki Tajlandzkiej, wyrzuciła znaki diakrytyczne z naszych imion do wody. Pozbawiła też nasze imiona sensu, sprowadzając je do dźwięków zarazem obcych i dziwnych dla francuskiego ucha. A zwłaszcza, kiedy miałam dziesięć lat, odebrała mi rolę naturalnego przedłużenia mojej matki.
***
Zanim nasz statek głęboką nocą podniósł kotwicę przy wybrzeżu Rậch Giá większość pasażerów bała się tylko jednego – komunistów, dlatego uciekali. Ale kiedy otoczył ich, okrążył jednolity błękitny hory zont, strach przemienił się w potwora o stu twarzach, który podcinał nam nogi, nie dawał nam odczuć, jak drętwieją nasze znieruchomiałe mięśnie. Byliśmy zesztywniali w strachu, ze strachu. Już nie zamykaliśmy oczu, kiedy maleństwo o główce pokrytej świerzbem siusiało nam na głowy. Już nie zatykaliśmy nosów, kiedy nasi sąsiedzi rzygali. Byliśmy odrętwiali, uwięzieni między ramionami jednych, nogami drugich i strachem każdego. Byliśmy sparaliżowani.
Historia dziewczynki, która potknęła się idąc po burcie i została pochłonięta przez morze, rozeszła się po cuchnącym wnętrzu statku niczym gaz usypiający lub pobudzający i zamieniła jedyną żarówkę w gwiazdę polarną, a nasiąkłe olejem silnikowym suchary w maślane herbatniki. Ten posmak oleju w gardle, na języku, w głowie usypiał nas przy wtórze kołysanki, śpiewanej przez moją sąsiadkę.