Artykuły i wywiady
Bohdan Butenko
- Bohdan Butenko
- Tajemniczy Pan Butenko
Elżbieta Brzoza - Butenkologia sentymentalna
Tomasz Marciniak - Akond ze Skwak? Tak
Wojciech Orliński - Kredą po tablicy
Beata Kęczkowska - Dziś remanent
- Dong co ma świecący nos,
- Wierszyki pana Leara
- Dong co ma świecący nos
Artur Międzyrzecki - Frontem do graficznych wynalazków
Irena Lubaszewska
Bohdan Butenko jest autorem opracowań graficznych ponad 200 książek dla dzieci, młodzieży i dorosłych, a także filmów animowanych, plakatów i żartów rysunkowych. Ponadto zasłynął ze swoich scenografii dla TVP (między innymi do „Kabaretu Starszych Panów”, teatru telewizji, teatru lalkowego). W grudniu 2004 roku Stowarzyszenie Przyjaciół Książki dla Młodych uhonorowało go Medalem Polskiej Sekcji IBBY za całokształt twórczości w dziedzinie ilustracji. Również w 2004 Bohdan Butenko otrzymał nagrodę Tureckiego Stowarzyszenia Karykaturzystów i Ilustratorów ze Stambułu za zilustrowanie przygód mędrca Hodży Nasreddina – bohatera książek Idriesa Shaha. Natomiast w 2003 roku zdobył nominację do szwedzkiej Nagrody Pamięci Astrid Lindgren (ALMA), a także BESTSELLERek 2003 za ilustracje do książki Doroty Terakowskiej Dzień i noc czarownicy. Babci Brygidy szalona podróż po Krakowie.
Kiedyś w listach do redakcji czasopism dla dzieci, mali czytelnicy często prosili, aby więcej było śmiesznych historyjek obrazkowych pana BUTENKO PINXIT…
A wie pani, że na jakimś spotkaniu z dziećmi, matka jednej dziewczynki powiedziała mi, że jej siedmioletnia córeczka swoje rysunki też podpisuje BUTENKO PINXIT. Nawet zdarzyło mi się kiedyś, że pewien zabiegany „wywiadowca”, przeprowadzając wywiad spytał mnie, jak ma rozumieć ten podpis… Odpowiedziałem, że PINXIT to moje drugie imię. „A to nawet oryginalne” – usłyszałem w odpowiedzi.
Znam Pana od wielu lat, przede wszystkim jako twórcę dla dzieci, popularnego i lubianego ilustratora książek oraz filmów przeznaczonych właśnie dla nich, grafika związanego kiedyś z „Naszą Księgarnią”. Poza pokojami redakcyjnymi miałam też okazję spotykać Pana rozdającego autografy na Międzynarodowych Targach Książki lub na Biennale Sztuki dla Dziecka. Ilustrował Pan również książki dla dorosłych, a także zajmował się innymi dziedzinami twórczości.
Ze mną jest trochę tak, jak ze średnią krajową ilustracji książkowych w ogóle. Wiadomo, że tylko niewiele książek dla dorosłych ma ilustracje. Myślę, że moja twórczość dla dorosłych pozostaje w podobnych proporcjach do mojej twórczości dla dzieci. Poza ilustrowaniem, jako scenograf, miałem też do czynienia z pracą przy filmach aktorskich, animowanych, rysunkowych oraz z opracowywaniem tricków. To dość szeroki zakres doświadczeń, owocujących dorobkiem plastycznym, opartym o zupełnie inne środki wyrazu. Nawet Gapiszon – bohater moich najpopularniejszych historyjek – urodził się w telewizji.
-Ale jak to Pana rysowanie w ogóle się zaczęło?
Początki były bardzo trudne. Już w szkole podstawowej rysowałem na lekcjach niekończące się historyki obrazkowe, które przewijały się przez moje wszystkie zeszyty, do języka polskiego, matematyki, przyrody, geografii…Koledzy odnosili się do tych rysunków entuzjastycznie, ale moi profesorowie zupełnie nie podzielali tego entuzjazmu, i co gorzej, często kazali mi przepisywać całe zeszyty. Można więc powiedzieć, że uprawianie sztuki w tym wymiarze tępione było przez pedagogów. To sprawiało, że przestawałem rysować, i dlatego uważam te początki za bardzo trudne.
-A jednak dojrzał Pan do tego, by zdawać na ASP?
Nie, ja na ASP nie zdawałem w ogóle. Wówczas w Warszawie były dwie wyższe szkoły plastyczne. Jedna to Akademia Sztuk Pięknych, druga, którą ze łzą w oku wspominam, to właśnie Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych (PWSSP). Wspaniała szkoła, szalenie sympatyczna. Mieściła się ona przy ulicy Myśliwieckiej, w kompleksie dawnych budynków poklasztornych. Na Krakowskim Przedmieściu (ASP) uczono artystycznego malarstwa i rzeźby, a u nas – praktycznych zawodów, scenografii, architektury wnętrz, grafiki książkowej, plakatu, ceramiki. I ja zdałem właśnie do tej znakomitej szkoły, która przede wszystkim przygotowywała do tych zawodów.
-To po tej uczelni trafił Pan do „Naszej Księgarni”?
Niezupełnie, bo funkcjonowanie szkoły na Myśliwieckiej nie trwało długo. Władze zdecydowały, że aż dwie artystyczne wyższe uczelnie plastyczne są w Warszawie niepotrzebne i koniecznie trzeba je „zlepić razem”. W rezultacie poszedłem do PWSSP, a skończyłem ASP. Do „Naszej Księgarni” trafiłem w sposób dość specjalny. Wszystko zaczęło się od tego, że do Akademii, na wystawę prac dyplomowych, gdzie znalazła się i moja praca, przyszedł Zbigniew Rychlicki, naczelny grafik „Naszej Księgarni”, najstarszej i największej polskiej oficyny wydającej książki dla dzieci. Mnie tam wtedy nie było, ale on pooglądał te prace i zostawił w dziekanacie wiadomość, abym zgłosił się do niego, do wydawnictwa. Spodziewałem się, że może chodzić o zrobienie jakiejś pojedynczej ilustracji albo okładki do książki. Tymczasem tam czekała na mnie propozycja etatowej pracy. To było w czerwcu, a ja chciałem jeszcze mieć wakacje. Ale Rychlicki ostrzegł mnie, że po wakacjach tej oferty może już nie być. I tak rozpocząłem pracę w „Naszej Księgarni” od zaraz.
-Czyli poza obowiązkami redaktora graficznego mógł Pan tam także ilustrować książki?
Przyszedłem do „Naszej Księgarni” jako osoba nieznana i na początku robiłem przede wszystkim okładki książek. Ale nadszedł wreszcie taki moment, że zacząłem ilustrować książki i różne teksty w czasopismach. Po pierwszych takich próbach w wydawnictwie zauważyłem pewien popłoch i zakłopotanie oraz pytania, czy dzieci to zrozumieją. Redaktorzy brali moje ilustracje i z tekstami przygotowywanej do druku książki jeździli na spotkania do szkół i przedszkoli. Czytali dzieciom te utwory i pokazywali ilustracje. Na szczęście okazało się coś, co musiało się okazać. Fantazja dzieci sięgała jeszcze dalej niż moja. To, co redakcji wydawało się rzeczą wymyśloną i zbyt fantastyczną, wręcz surrealistyczną, dla dzieci było jedynie pierwszym progiem, po którym łatwo przechodziły do świata swojej fantazji. Tak właśnie stało się z książką E. Kästnera pt. 35 MAJA.
Marzyłem też, by zilustrować również inną powieść tego samego autora pt. Emil i detektywi, ponieważ była to ulubiona książka mojego dzieciństwa. I zrobiłem to. Po tych dwóch książkach dostałem „zielone światło”. Zaakceptowano mój styl, a redaktorzy przestali się martwić o zastrzeżenia Ministerstwa Oświaty, co do złego wpływu moich rysunków na młode duszyczki.
-Ile książek do tej pory Pan zilustrował?
Pewnie nigdy bym tego nie wiedział, ale panie piszące prace magisterskie na temat mojej twórczości, zadały sobie ten szaleńczy trud i dokładnie to policzyły. Stąd wiem, że zilustrowałem około 220 książek.
-Zawsze uchodził Pan za artystę owianego tajemnicą. Świat swoich ilustracji zaludnił Pan takimi ludzikami, jak Gapiszon, Kwapiszon i spółka – postaciami zabawnymi, ale i karykaturalnie gdzieś podpatrzonymi. Czy Pan się za nimi czasem nie chowa?
Moi profesorowie mawiali, że artysta nie jest w stanie schować się za swoją twórczością, bo to, co stworzy, i tak go uzewnętrznia. Ze mną dzieje się tak samo. Wszystko, co dotąd narysowałem, dokładnie mnie określa. Zawsze można przecież powiedzieć, kim jestem, na podstawie tego, co zrobiłem.
-Stworzył Pan swój bardzo wyrazisty styl, po którym Pana ilustracje można rozpoznać nawet wtedy, gdyby nie zostały podpisane. Czy ma Pan świadomość, że mimo naśladowców, jest Pan niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju?
Staram się każdy temat „zrobić po swojemu”, a nie „po czyjemuś”. W książce autor odpowiada za tekst, a grafik za ilustracje. Ilustrowanie jest dla mnie zawsze dialogiem z autorem. Oczywiście, grafik może być w zgodzie z autorem, ale może być też przeciwko niemu. I kiedy my tak sobie „rozmawiamy”, czytelnik się temu przygląda i ocenia, czy nasza rozmowa jest ciekawa, czy nudna. Czy warto się jej przysłuchiwać, czy też nie warto. Ze spotkań z czytelnikami wiem, że ludzie duzi i mali, na ogół akceptują mój sposób widzenia świata i moje poczucie humoru.
-Co Pan lubi robić poza swoją pracą?
Lubię podróżować, jeździć do najdalszych nawet miejsc na świecie. Takim bardzo ciekawym miejscem była dla mnie np. Japonia. W Europie zauważa się rzeczy inne od naszych, a w Japonii ta inność jest dla Europejczyka tak wszechogarniająca, że przede wszystkim dostrzega się tam rzeczy podobne. W zdumienie wprawiła mnie również Korsyka. Pamiętam, że z góry zobaczyłem tam plażę, która była różowa. Jak się potem okazało, swój kolor zawdzięczała rafom koralowym, startym na pył przez morze. Z kolei na pograniczu Bretanii i Normandii natknąłem się na malownicze miasteczko Mont St. Michel, które w zależności od przypływów lub odpływów oceanu albo jest wyspą, albo częścią stałego lądu. Mało kto wie, że w Poznaniu, przy samym rynku, jest Dom Bretanii. Kiedyś dużo podróżowałem przy okazji moich wystaw. Teraz częściej podróżuję, także prywatnie, i mam kilka takich miejsc, do których bardzo lubię wracać. Niektóre z nich pozwalają mi odpocząć i oderwać się od rzeczywistości, ale nadal lubię poznawać nowe miejsca.
-Czy maluje Pan obrazy?
Tak, na przykład pejzaże greckie. Miałem nawet w Warszawie wystawę obrazów o tematyce greckiej. Ta wystawa trwała ponad miesiąc.
-Wystawy na pewno są wielkim przeżyciem dla każdego artysty. Która wystawa była dla Pana wyjątkowo ważna? Czy jakąś wspomina Pan szczególnie dobrze lub źle?
Wydarzeniem mojego życia była wystawa w 1964 roku w Paryżu, bo to moja pierwsza zagraniczna i pierwsza indywidualna. Wystawy bywają duże albo mniejsze. Duże wystawy miałem np. W Sztokholmie i Paryżu. Wystawiałem tam prawie 200 prac. Ale ciepło wspominam też wystawę w Pradze, gdzie pokazywałem tylko 50 prac. Na ogół miałem szczęście i moje wystawy zazwyczaj lokalizowano w miejscach bardzo sympatycznych. Wszystkie były też dobrze zorganizowane. Czasami, niestety, zdarzają się wyjątki, ale próbuję o nich jak najszybciej zapomnieć.
-Jakie są Pana zawodowe marzenia? Może chciałby Pan zilustrować jakąś swoją ulubioną książkę z dzieciństwa?
Jest wiele książek, które chciałbym zilustrować. Niektóre z nich już mi się udało, tyle tylko, że jako telewizyjne dobranocki. W telewizji „zilustrowałem” też całego Brzechwę. Były to takie dziesięciominutówki dla dzieci, a czytała je Irena Kwiatkowska. Sam Brzechwa przynosił nam wtedy maszynopisy swoich wierszy, często jeszcze niepublikowanych. Działo się to na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, w czarno-białej tv, gdzie wszystko emitowane było tylko „na żywo”. I właśnie wtedy, w 1959 roku, w brzęku tłuczonego szkła, narodził się Gapiszon.
-Dlaczego w brzęku tłuczonego szkła?
To cała historia. A zaczyna się, jak prawdziwa bajka. Otóż bardzo, bardzo dawno temu, w telewizji, a dokładnie w redakcji dziecięco-młodzieżowej, którą kierowała wówczas Janina Planerowa, poproszono mnie, bym zaproponował jakiś program dla dzieci. I ja ambitnie wymyśliłem, że będą to pierwsze animowane programy w polskiej telewizji. Wszyscy najpierw bardzo się ucieszyli, a zaraz potem zupełnie się przestraszyli. No bo, jak to zrobić w telewizji pracującej „na żywo”?
A jednak udało się. Program trwał ok. 15 minut, dźwięk szedł z playbacku, a obraz tworzyliśmy odpowiednio przesuwając przed nieruchomymi kamerami setki szyb z postaciami rozrysowanymi w różnych fazach ruchu. Czasem zza czarnej kotary dorysowywałem coś „na wizji”, w trybie tzw. tylnej ekspozycji. Właściwie całe studio wypełnione było po brzegi tymi dość sporymi szybami i realizator, Bogdan Radkowski, z najwyższym trudem panował nad płynnością programu.
Gdy potem jeździliśmy z naszym programem po całej Europie, to te szyby, potrzebne do emisji, zajmowały nam pół wagonu kolejowego. Oczywiście nierzadko zdarzało się, że szklane obrazy z Gapiszonem tłukły się nam podczas pracy w studiu i stąd to tłuczone szkło towarzyszące narodzinom Gapiszona. Niezniszczalny był natomiast entuzjazm, który towarzyszył naszej pracy. Gdyby nie ta zbiorowa, spontaniczna i udzielająca się wszystkim pasja, nigdy nie udałoby się w tak skromnych warunkach technicznych zrealizować wielu tak ambitnych projektów. Pamiętam, że nawet w warszawskim „Expressie Wieczornym” ukazała się wtedy wiadomość z podobizną Gapiszona o tym, że on właśnie narodził się w telewizyjnym studiu. Dopiero kilka lat później Czesław Janczarski, naczelny redaktor „Misia”, chciał mieć Gapiszona także w swoim pisemku dla najmłodszych. I właśnie w „Misiu” Gapiszon obecny jest do dziś.
-Które ze zilustrowanych książek lubi Pan najbardziej?
Oczywiście książki z Gapiszonem – To ja, Gapiszon!, Gapiszon, krokodyl i… a także Kwapiszon i tajemnicza szkatułka oraz przewodnik Polska z dzieckiem Wydawnictwa Pascal. Bliskie są mi również Dong, co ma świecący nos E. Leara, antologia W. Woroszylskiego Nastolatki nie lubią wierszy, Gwiazdozbiory E. Milewskiej i W. Zonna.
-A co dla Pana ważne jest w życiu, oczywiście poza zdrowiem i szczęściem?
Dla mnie, ważne – jak powiedział pewien filozof – jest to, co BYŁO – WIĘC BĘDZIE.
-Bardzo dziękuję za rozmowę.