Wydawnictwo DRZEWO BABEL

Artykuły i wywiady
Vedrana Rudan

Existence, wrzesień/październik 2010

Z Vedraną Rudan rozmawia Emilka Sobczuk

 

 

Owca, która kąsa

 

Vedrana Rudan nie dba o czytelnika. Nikt nie chciałby znaleźć się w jej bajce. Jedna z popularniejszych współczesnych chorwackich pisarek stała się głosem pokrzywdzonych. Kobieta o wielu twarzach, bezkompromisowa rewolucjonistka w ciele damy. Jak sama przyznaje, krytycy literaccy jej nienawidzą, a czytelnicy ją kochają.

 

Vedrana Rudan w swoich powieściach analizuje patologiczne relacje damsko-męskie, ofiary i oprawców, chore relacje między kobietami. Słynie z bezkompromisowych poglądów, wyrażanych za pomocą ostrych słów. Raczej wypluwa słowa, niż je misternie tka. Debiutowała powieścią "Ucho, gardło, nóż". którą Krystyna Janda zaadaptowała na monodram. Niedawno ukazała się w Polsce trzecia powieść "Murzyni we Florencji" (wyd. Drzewo Babel), w której pisarka oddaje głos członkom wielopokoleniowej rodziny i ukazuje rozczarowanie, jakie przyniosła powojenna, kapitalistyczna Chorwacja. Z okazji promocji książki Vedrana Rudan odwiedziła Warszawę.

 

Emilia Sobczuk: W Pani książkach często pojawiają się wyobrażenia bohaterów dotyczące zemsty, kary, które nigdy się nie spełnią. Czy pisząc, ma Pani poczucie karania kogoś?

Vedrana Rudan: W pewnym sensie tak. Pisząc, wiem, że mój kat to przeczyta, dzięki temu czuję się silniejsza. To jest moje rozliczenie ze sobą. Ale też ucieczka od potrzeby, żeby się zabić.

 

E.S.: Czerpie Pani z własnej biografii?

V.R.: Tak, każdy pisarz to robi. Miałam wiele konfliktów z matką, które opisałam w książce "Miłość od ostatniego wejrzenia". A jednak moja mama, gdy to przeczytała, spytała: "Kim jest ta straszna kobieta?".

 

E.S.: Temat zaburzonej relacji matki z córką często pojawia się w Pani powieściach. Dlaczego matki bronią synów, a swoich córek nigdy?

V.R.: To jest odwieczny problem. Ja jestem surowa wobec własnej córki i bezkrytyczna wobec syna. Jedyna kobieta, którą kocham tak jak syna, to moja wnuczka Katia. Temu tematowi poświęciłam ostatnią książkę "Dabogda te majka rodila." Niedawno zmarła moja mama, alkoholiczka, której jednocześnie nienawidziłam, ale którą kochałam, i w tej książce daję sobie prawo do ukazania tych uczuć.

 

E.S.: Napisała ją Pani po jej śmierci?

V.R.: Mogłam ją napisać tylko po jej śmierci. Martwa matka nie może się bronić. Jak żyła, nigdy nie byłam z nią szczera, nigdy jej bezpośrednio nie atakowałam, ale ona odczuwała moje ataki i mi je oddawała, a swoją agresję wobec mnie racjonalizowała miłością i troską. Byłyśmy w stanie wojny do jej ostatniego oddechu.

 

E.S.: Czy wybaczyła Pani matce?

V.R.: Nie wybaczyłam. Nie czuję się z tym dobrze. Myślę, że każda matka musi być odpowiedzialna za swoje dzieci i zawsze stawiać je na pierwszym miejscu. Znana jest afera Fritzla w Austrii. W tamtej sytuacji ojciec miał z córką kilkoro dzieci i dostał dożywocie, ale ja matkę tej rodziny skazałabym na śmierć, bo tam nic nie działo się bez jej wiedzy.

 

E.S.: Podstawą Pani książek jest opozycja kobieta ofiara – mężczyzna oprawca, ale w tle mamy wiele wrogich, kobiecych relacji. Skąd się bierze wzajemna agresja pomiędzy kobietami?

V.R.: Z poczucia konkurencji. Jesteśmy ofiarami w świecie, którym rządzą mężczyźni i musimy się nawzajem wyniszczać, żeby przetrwać. To jest podświadome działanie. Kobieta jako ofiara silniejszego mężczyzny trafia wreszcie na kogoś słabszego, na córkę. Córka jest dla matki sposobem rozładowania się, lalką. Kiedy stawia opór działaniom matki, pojawia się nienawiść. I to jest temat tabu.

 

E.S.: Czy w ogóle wierzy Pani w solidarność kobiet?

V.R.: Kobieca solidarność nie może istnieć, ponieważ wszystkie walczymy, żeby wyrwać się z kręgu. Jedyne wyjście dla współczesnej kobiety jest takie, żeby przestała rodzić i stała się podobna do mężczyzny. I myślę, że jesteśmy na dobrej drodze. Coraz więcej mężczyzn zostaje w domu, żeby zajmować się dziećmi, a coraz więcej kobiet z tego domu wychodzi.

 

E.S.: W tekście "Kiedy mężczyzna jest pedałem" pedałami ironicznie nazywa Pani opiekuńczych mężczyzn, którzy zostają w domu i przejmują obowiązki kobiet. Czy w Chorwacji wciąż trzeba się zmagać ze stereotypem macho?

V.R.: Nie tylko w Chorwacji. Ale musi Pani wiedzieć, że w Chorwacji co 15 dni jedna kobieta ginie z rąk bliskiego mężczyzny. Żeby to zmienić, trzeba wziąć w ręce nóż, ponieważ zarówno sądy, państwo chorwackie, jak i Kościół są zawsze po stronie mężczyzny.

 

E.S.: Nie ma innego wyjścia?

V.R.: Łatwiej jest zabić, niż wychować sobie mężczyznę. Kobiety muszą nauczyć się żyć same. Idealnym związkiem jest taki, w którym kobieta nie kocha mężczyzny. Wiktor Hugo powiedział, że zawsze jeden całuje, a drugi nastawia policzek. Kobiety zawsze nastawiają policzek.

 

E.S.: W "Murzynach we Florencji" pokolenie sześćdziesięciolatków jest dotknięte zespołem stresu pourazowego, spowodowanym wojną. Dwudziestolatkowie żyją w stanie inercji, na utrzymaniu rodziców. Kobiety siłą rzeczy zyskują mocniejszą pozycję.

V.R.: W Chorwacji ostatnia wojna zrobiła z mężczyzn osoby dożywotnio niepełnosprawne. Jest ich mnóstwo, ale państwo się nimi nie zajmuje. Są agresywni, popadają w alkoholizm, depresję, mówią do siebie. Kobiety przejęły rolę opiekuńczą wobec rodziny. Wyjeżdżają do Włoch, gdzie pracują na utrzymanie bliskich jako pomoce domowe. W trudnych czasach jest coś pięknego – mężczyźni stają się słabsi.

 

E.S.: Pokolenie dwudziestolatków teoretycznie ma komfortowe warunki do życia.

V.R.: Ci ludzie są w pewnym sensie zniewoleni. Dostają od państwa tyle, żeby przeżyć, ale niewystarczająco dużo, żeby żyć w godny sposób. Mam 60 lat i jestem z pokolenia sandwich, które musi wspomagać zarówno swoje dzieci, jak i rodziców. Niektórzy, jak Grecy, buntują się, co bardzo mnie cieszy, a inni jak Chorwaci – milczą. Dla niewolników nie ma nadziei.

 

E.S.: Czyich niewolników?

V.R.: Korporacji. Czytałam ostatnio w niemieckim "Sternie", że korporacje międzynarodowe są jedynymi terrorystami we współczesnym świecie. Bin Laden, jeżeli istnieje, zabił może 20 tysięcy osób, a korporacje zabijają cały świat.

 

E.S.: Czy to w korporacje rzuca Pani kamieniem na okładce książki?

V.R: Tak. Nie zniszczymy korporacji, ale możemy podpalić ze dwa, trzy miasta – ten ogień mógłby ogrzać nasze dusze.

 

E.S.: Czy nie jest to już trochę ośmieszone rozwiązanie – rewolucja, zamach? Czy myśli Pani, że to by pomogło?

V.R.: Nie myślę, że by pomogło, ale byłoby zdrowe dla duchowej równowagi tych, którzy są niewolnikami. Mussolini powiedział, że lepiej jest przeżyć jeden dzień jako lew, niż całe życie jako owca.

 

E.S.: Czy pisząc, czuje się Pani lwem?

V.R.: Nie. Owca zawsze jest owcą. Ja jestem owcą piszącą do owiec.

 

E.S.: Wierzy Pani, że ta literatura może komuś pomóc?

V.R. Mnie może pomóc. A dla czytelników moje książki są jak czekolada z orzechami – nie pomaga, ale relaksuje.

 

E.S.: Pierwsze Pani książki sprawiały wrażenie napisanych jednym tchem. "Murzyni" to pozycja bardziej świadoma, jeżeli chodzi o formę, dopuszcza Pani do głosu różne perspektywy.

V.R.: Zmieniła się historia. To postaci nadają kształt opowieści, a nie autor. Autor tylko spisuje głosy, które słyszy w głowie. Niektórzy ludzie, słyszą te głosy i są w domu wariatów, a inni udzielają wywiadów w Polsce.

 

E.S.: Jakie książki lubi Pani czytać?

V.R.: Wesołe. Z happy endem. W których na końcu jest ślub, kobieta znajduje kochanka i jednocześnie udaje jej się zatrzymać męża, w których żona pisze książkę o kotach, a wydawca opłaca jej pięciodniowy pobyt w Sheratonie. Przede wszystkim cudze książki – swoich nie czytuję.